- Nic. Wróciłem późno do domu, Nadine wkurzyła się i chlusnęła na mnie wodą. Ze szklanki. Właściwie to z trzech, ale kto by je tam liczył. Ciąg dalszy był tak dziwaczny, że wolę tego nie opisywać. Tak czy inaczej muszę wysłać jej kwiaty albo pod koniec dnia będę musiał szukać żony numer trzy.
- Kwiaty za ile? - Janet wzięła notes i pióro marki Montblanc.
- Nie wiem... Za trzy, cztery tysiące. Walić to, niech wyślą całą ciężarówkę. I żeby było dużo lilii. Nadine lubi lilie.
Janet zmrużyła oczy i ściągnęła usta, jakby chciała powiedzieć: „Łamiesz nasze niepisane porozumienie, na mocy którego częścią mojego wynagrodzenia jest pełny dostęp do wszystkich szczegółów, w tym do tych najkrwawszych”. Ale będąc profesjonalistką z poczuciem obowiązku, powiedziała tylko:
- Dobrze, opowiesz mi później.
Bez przekonania kiwnąłem głową.
- Może, zobaczymy. A teraz mów, co się dzieje.
- Steve Madden się tu kręci i chyba jest zdenerwowany. Kiepsko dzisiaj wypadnie.
Natychmiastowy przypływ adrenaliny. Steve Madden! Co za ironia: w chaosie i obłędzie poranka zupełnie zapomniałem, że Steve Madden Shoes wchodzi dzisiaj na giełdę. Że pod koniec dnia moja kasa zabrzęczy w takt melodii za dwadzieścia milionów dolarów. Całkiem nieźle. A Steve będzie musiał wejść do sali, stanąć przed brokerami i wygłosić krótkie przemówienie, zrobić coś w rodzaju prezentacji, którą nazywaliśmy numerem z pieskiem i kucykiem. To dopiero będzie ciekawe! Nie byłem pewien, czy da radę spojrzeć w oczy tej dzikiej bandzie, nie dławiąc się przy tym ze strachu.
Pokazy z pieskiem i kucykiem były tradycją Wall Street. W dniu debiutu giełdowego prezes zarządu stawał przed zespołem przyjaznych brokerów i wygłaszał nudne przemówienie, skupiając się na wspaniałej przyszłości jego firmy. Było to miłe spotkanie z mnóstwem fałszywego poklepywania po plecach i zakłamanego ściskania rąk.
Ale u nas, w Stratton Oakmont, bywało paskudnie. Problem polegał na tym, że Strattonitów, którzy chcieli tylko sprzedawać akcje i zarabiać pieniądze, zupełnie to nie interesowało. Dlatego jeśli mówca od razu ich nie porwał, szybko się nudzili. Znudzeni buczeli, gwizdali, a potem wyzywali mówcę od najgorszych. W końcu zaczynali ciskać w niego zwiniętymi w kulki papierami, szybko przerzucając się na produkty żywnościowe, takie jak zgniłe pomidory, nadjedzone nóżki kurczaków czy na wpół skonsumowane jabłka.
Nie mogłem dopuścić do tego, żeby ten straszny los spotkał Maddena. Po pierwsze i najważniejsze, Steve był przyjacielem z lat dziecięcych Danny’ego Porusha, mojego zastępcy. Po drugie, byłem właścicielem ponad połowy jego firmy, tak więc na dobrą sprawę na giełdę wchodziłem ja. Półtora roku temu dałem mu pół miliona dolarów na rozruch firmy i z osiemdziesięcioma pięcioma procentami udziałów w kieszeni stałem się największym udziałowcem. Kilka miesięcy później sprzedałem trzydzieści pięć procent pakietu za nieco ponad pięćset tysięcy, odbijając sobie pierwotną inwestycję, tak więc miałem teraz pięćdziesiąt procent udziałów za friko. I mówić tu o dobrych interesach.
Tak szczerze, to właśnie proces wykupywania udziałów w prywatnych firmach i odsprzedawania ich części (tudzież odzyskiwania zainwestowanego kapitału) sprawił, że Stratton Oakmont stała się jeszcze wydajniejszą drukarnią pieniędzy niż na początku. A ponieważ wykorzystywałem siłę centrum operacyjnego do wprowadzania moich firm na giełdę, moja wartość netto rosła i rosła. Na Wall Street proces ten nazywano „bankowością kupiecką”, ale ja czułem się tak, jakbym co miesiąc wygrywał szóstkę w totolotka.
- Powinien sobie poradzić - powiedziałem. - W razie czego pójdę tam i mu pomogę. A poza tym? Dzieje się coś?
Janet wzruszyła ramionami.
- Ojciec cię szuka i chyba jest wkurzony.
- O cholera.
Mój ojciec, Max, był de facto naszym głównym rewidentem oraz samozwańczym szefem gestapo. Był tak nakręcony i zawzięty, że już o dziewiątej rano chodził między biurkami z kubkiem stolicznej w ręku, paląc dwudziestego papierosa. W bagażniku samochodu woził ponadkilogramowy kij baseballowy z autografem samego Mickeya Mantle’a, żeby wybijać nim „te, kurwa, szyby” każdemu brokerowi szalonemu na tyle, by zaparkować na jego eksponowanym miejscu.
- Mówił, czego chce?
- Nie - odparła wierna Janet. - Pytałam, ale warknął na mnie jak pies. Jest wkurzony, nie wiem o co, ale pewnie o listopadowy rachunek z American Express.
- Myślisz? - Pół miliona: kwota ta pojawiła się w mojej głowie jak nieproszony gość.
Janet westchnęła.
- Wymachiwał rachunkiem tej grubości. - Odstęp między jej kciukiem i palcem wskazującym miał dobre siedem centymetrów.
- Hmm.
Zastanawiałem się właśnie, jak z tego wybrnąć, gdy coś przykuło moją uwagę. Początkowo nie wiedziałem, co to takiego, bo ciągle płynęło, unosiło się w powietrzu jak... Co to, do diabła, jest? Zmrużyłem oczy. Jezu Chryste: ktoś przyniósł do pracy plastikową piłkę plażową w czerwone, białe i niebieskie pasy! Wyglądało to tak, jakby siedziba Stratton Oakmont zmieniła się nagle w stadion, jakby sala stała się płytą boiska, na której koncertować mieli Rolling Stonesi.
- ...wszystkiego czyści to swoje pieprzone akwarium! - mówiła Janet. - Aż trudno uwierzyć!
Usłyszałem tylko końcówkę, więc wymamrotałem:
- Właśnie.
- Nie słyszałeś ani słowa - syknęła - więc nie udawaj, że wiesz, co powiedziałam.
Jezu, kto poza moim ojcem śmiałby tak do mnie mówić?! Może moja żona, lecz na burę od niej zwykle zasługiwałem. Ale kochałem Janet, chociaż miała jadowity język.
- Bardzo śmieszne. No więc o kim mówiłaś?
- O tym gówniarzu. - Wskazała biurko jakieś dwadzieścia metrów dalej. - Nie pamiętam, jak się nazywa, Robert coś tam, i czyści swoje akwarium. I to dzisiaj, teraz! W dniu debiutu! Nie uważasz, że to chore?
Popatrzyłem w stronę domniemanego przestępcy, młodego Strattonity - nie, na pewno nie Strattonity! - młodego odmieńca w muszce, z dziko nastroszoną czupryną włosów na głowie. Samo to, że miał na biurku akwarium, nie było czymś nadzwyczajnym. Brokerzy mogli zabierać do pracy swoich domowych ulubieńców. Przynosili więc iguany, fretki, myszoskoczki, papużki, żółwie, tarantule, węże, mangusty, słowem, wszystko to, co mogli kupić za swoje sowite wynagrodzenie. Ktoś przyniósł nawet arę, która znała ponad pięćdziesiąt angielskich słów i umiała powiedzieć: „Wal się!”, kiedy nie była zajęta naśladowaniem głosów sprzedających akcje Strattonitów. Zainterweniowałem tylko raz, kiedy jakiś młody broker przyprowadził do firmy szympansa na wrotkach, w dodatku w pieluszce.
- Zawołaj Danny’ego - warknąłem. - Niech rozprawi się z tym sukinsynem.
Janet kiwnęła głową i wyszła, a ja stałem tam wstrząśnięty. Jak ten głupi palant w muszce mógł zrobić coś tak... kurewsko ohydnego? To stanowiło całkowite zaprzeczenie wszystkiego, czego symbolem była sala operacji finansowych Stratton Oakmont! To było świętokradztwo! Występek nie przeciwko Bogu oczywiście, ale przeciwko Życiu! (temu przez duże Ż). Jawne złamanie naszego kodeksu etycznego. Karą za to było... Właśnie, jak my za coś takiego karaliśmy? Postanowiłem zostawić to Danny’emu Porushowi, mojemu młodszemu wspólnikowi, który miał wybitną smykałkę do dyscyplinowania krnąbrnych pracowników. Co więcej, bardzo to lubił. I właśnie wtedy go zobaczyłem, jego i truchtającą dwa kroki za nim Janet.
Danny był Żydem najokrutniejszej odmiany. Średniego wzrostu i tuszy - sto siedemdziesiąt trzy centymetry wzrostu, siedemdziesiąt siedem kilo wagi - nie miał na twarzy absolutnie niczego, co natychmiast zakwalifikowałoby go do naszego plemienia. Nawet w jego błękitnych jak stal oczach, które wytwarzały tyle ciepła co góra lodowa, nie było nic z Żydka.
I tak było dobrze, o to mu właśnie chodziło. Ostatecznie tak jak wielu innych Żydów przed nim jego też trawiło potajemne pragnienie, by uchodzić za czystej krwi WASP-a, robił więc wszystko, żeby się za WASP-a przebrać, jak najbardziej się do niego upodobnić - i częściowo się upodobnił, między innymi dzięki swoim końskim zębom, tyle razy wybielanym, wymienianym i korygowanym, że białe i wielkie wyglądały jak radioaktywne, dzięki okularom w szylkretowych oprawkach z przezroczystymi „zerówkami” zamiast prawdziwych szkieł (miał sokoli wzrok) i dzięki czarnym skórzanym butom z robionym na zamówienie podbiciem i eleganckimi czubkami, zawsze wypolerowanym i błyszczącym jak lustro.