Na ponury żart zakrawało to, że w tym dojrzałym wieku - miał trzydzieści cztery lata - nadał nowe znaczenie naukowemu terminowi „psychopatologia”. Pewnie powinienem zacząć coś podejrzewać już przed sześciu laty, kiedy go poznałem. Było to, zanim rozkręciłem Stratton Oakmont i zanim zaczął pracować u mnie jako stażysta. Wczesną wiosną zabrałem go na krótką przejażdżkę na Manhattan, do mojego księgowego. Na Manhattanie zaproponował nagle, byśmy wpadli na chwilę do Harlemu, na metę po crack, i tam opowiedział mi historię swego życia, łącznie z tym, jak to przepuścił na kokę dwie firmy: kurierską i przewozową; dowozili chorych do lekarza. Powiedział również, że ożenił się ze swoją cioteczną siostrą, bo niezła była z niej dupa. Kiedy spytałem, czy nie boi się, że będzie miał nienormalne dzieci, beztrosko odparł, że jeśli im się takie urodzi, zostawi je po prostu na schodach ochronki, i już.
Pewnie powinienem wtedy wstać i uciec gdzie pieprz rośnie, przewidując, że facet taki jak on wydobędzie ze mnie wszystko, co najgorsze. Ale zamiast tego dałem mu pożyczkę, żeby stanął na nogi, i zacząłem szkolić go na brokera. Rok później założyłem Stratton Oakmont, stopniowo odsprzedałem mu część udziałów i zrobiłem z niego wspólnika. W ciągu tych pięciu lat Danny udowodnił, że jest dzielnym wojownikiem, bez pardonu usuwając z drogi każdego, kto próbował wygryźć go ze stanowiska mojego zastępcy i trzeciego po Bogu. Bo mimo jego obłędu nie można było zaprzeczyć, że jest bystry jak górski potok, chytry jak lis, bezlitosny jak Hun, a przede wszystkim wierny jak pies. Po tych pięciu latach powierzałem mu niemal całą brudną robotę, którą delektował się bardziej, niż można to sobie wyobrazić.
Przywitał się ze mną jak mafioso, ciepłym uściskiem i pocałunkiem w policzek. Był to znak wierności i szacunku, gest w Stratton Oakmont bardzo ceniony. Kątem oka zobaczyłem, jak Janet, wieczny cynik, przewraca oczami, robiąc minę z cyklu: „O Boże”, jakby chciała wyszydzić ten pokaz lojalności i czułości.
Danny wypuścił mnie w końcu z mafijnych objęć i mruknął:
- Zabiję tego skurwysyna. Przysięgam Bogu!
- Nie, nie - odparłem - źle by to wyglądało, zwłaszcza dzisiaj. - Powiedz mu raczej, że jeśli to cholerne akwarium nie zniknie stąd do końca dnia, wtedy ono tu zostanie, a on wyleci. Ale to twoja sprawa. Zrobisz, co zechcesz.
- O Boże! - wykrzyknęła Janet prowokatorka. - On jest w muszce! Wyobrażacie to sobie?
- Pierdolony skurwysyn - warknął Danny głosem człowieka mówiącego o kimś, kto zgwałcił zakonnicę i zostawił ją na pewną śmierć. - Zajmę się nim po swojemu. - Po czym gniewnie posapując, stanowczym krokiem podszedł do jego biurka i zaczął coś mówić.
Po kilku sekundach broker pokręcił głową. Wymienili jeszcze kilka słów i znowu pokręcił głową. Po chwili głową zaczął kręcić Danny, jak ktoś, kto powoli traci cierpliwość.
Janet rzuciła perełką mądrości:
- Ciekawe, co mówią. Szkoda, że nie mam bionicznych uszu, jak Kobieta za Sześć Milionów Dolarów.
Pokręciłem głową i ja, zupełnie zdegustowany.
- Nawet nie zaszczycę tego odpowiedzią, skarbie. Ale tak dla twojej wiadomości: to nie była Kobieta za Sześć Milionów. Takie uszy miała Kobieta Bioniczna.
W tym momencie Danny wyciągnął rękę w stronę lewej ręki brokera, w której ten trzymał siatkę na ryby, po czym zakrzywił ku sobie palce i zaczął nimi kiwać, jakby chciał powiedzieć: „Daj mi tę pieprzoną siatkę!”. Ale broker ją opuścił, tak że znalazła się poza jego zasięgiem.
- Ciekawe, co zrobi z tą siatką - szepnęła Janet, początkująca Kobieta Bioniczna.
Przeanalizowałem wszystkie możliwości.
- Nie jestem pewien... O cholera, chyba już wiem.
Nagle, z niewiarygodną wprost szybkością, Danny ściągnął marynarkę, rzucił ją na podłogę, rozpiął mankiet rękawa, podwinął go do łokcia i zanurzył rękę w akwarium, całe przedramię. Zanurzył i zaczął gwałtownie poruszać nim na wszystkie strony, chcąc złapać niczego niepodejrzewającą pomarańczową rybkę. Twarz miał jak z kamienia, jak człowiek owładnięty czystym złem.
Kilkanaście siedzących najbliżej asystentek zerwało się z przerażeniem na równe nogi, widząc, jak poluje na to śliczne niewinne stworzenie.
- O Boże... - szepnęła Janet. - Boże, on ją zabije.
Wtedy Danny wytrzeszczył oczy, a szczęka opadła mu dobre siedem centymetrów. Jego mina mówiła: „Mam cię!”. Sekundę później szybko wyciągnął rękę, zaciskając w dłoni rybkę.
- Złapał ją! - krzyknęła Janet z pięścią w ustach.
- Tak, pytanie tylko, co z nią zrobi. - Zastanowiłem się i dodałem: - Ale stawiam tysiąc dolarów, głowę i palec, że ją zje. Idziesz na to?
Natychmiastowa odpowiedź:
- Głowę i palec? Idę. Nie zrobi tego, to zbyt obrzydliwe. Pewnie...
Urwała, bo Danny wszedł na biurko i rozłożył ręce jak Chrystus na krzyżu. Rozłożył i wrzasnął:
- Oto co się stanie, jeśli będziecie bawić się ze swoimi zwierzątkami w dniu debiutu! - I po krótkim namyśle dodał: - I jeśli będziecie przychodzić do pracy w muszce! Muszki są, kurwa... idiotyczne!
- Wycofuję się z zakładu - pisnęła Janet oszustka.
- Przykro mi, ale już za późno.
- Przestań! To niesprawiedliwe!
- Tak jak życie, Janet, tak jak życie. - Niewinnie wzruszyłem ramionami. - Powinnaś o tym wiedzieć.
A Danny po prostu otworzył usta i wrzucił rybkę do gardła.
Sto asystentek grupowo sapnęło, a dziesięć razy tylu brokerów zaczęło wiwatować z podziwu, składając hołd Danny’emu Porushowi, pogromcy morskich żyjątek. A on, wieczny zgrywus, skłonił się nisko, jak aktor na broadwayowskiej scenie. Potem zeskoczył z biurka prosto w ramiona swoich wielbicieli.
- Nie martw się, Janet - powiedziałem z szyderczym uśmieszkiem. - Nie musisz mi teraz płacić, potrącę ci z pensji.
- Ani mi się waż! - syknęła.
- Dobra, to będziesz mi dłużna. - Puściłem do niej oko. - A teraz zamów te kwiaty i przynieś mi kawę. Trzeba wreszcie zacząć ten cholerny dzień. - Po czym sprężystym krokiem, z uśmiechem na twarzy wszedłem do gabinetu i zamknąłem drzwi gotowy stawić czoło wszystkiemu, czym rzuci we mnie świat.
ROZDZIAŁ 6
Kontrolerzy w mrożonce
Niecałe pięć minut później siedziałem przy biurku wielkim jak biurko dyktatora i z wielkiego jak tron fotela patrzyłem na moich rozmówców. Trochę zdziwiony przekrzywiłem głowę i powiedziałem:
- Zaraz, nie wiem, czy dobrze rozumiem: chcecie sprowadzić tu karła i rzucać nim po sali?
Zgodnie kiwnęli głową.
W dużym klubowym fotelu z wołowej skóry naprzeciwko mnie siedział nie kto inny jak Danny Porush. Wyglądało na to, że pożarcie złotej rybki mu nie zaszkodziło, i właśnie próbował sprzedać mi swój najnowszy pomysł: chciał zapłacić karłowi pięć tysięcy dolarów za to, że ten przyjdzie do naszej sali i da się rzucać brokerom jak piłka w czymś, co miało być pierwszym w historii Long Island konkursem rzucania karłem. Chociaż brzmiało to dość kuriozalnie, byłem zaintrygowany.
Danny wzruszył ramionami.
- Przecież nie będziemy rzucać nim gdzie popadnie. Widzę to tak, że pod ścianą z przodu sali ustawimy grube maty i każdy z piątki tych, którzy opchną najwięcej akcji Maddena, będzie miał po dwa rzuty. Na macie namalujemy tarczę, a karła owiniemy taśmą z rzepami, żeby się dobrze przyczepiał. Weźmiemy kilka zgrabnych asystentek i damy im tabliczki z ocenami, takie jak na zawodach w skokach do wody. Będą oceniały styl rzutu, odległość, poziom trudności i tak dalej.
Obłęd. Aż westchnąłem z niedowierzania.
- Gdzie tak szybko znajdziecie karła? - Spojrzałem na Andy’ego Greene’a, mojego drugiego rozmówcę. - Co o tym sądzisz? Jesteś naszym radcą prawnym, chyba masz coś do powiedzenia.