Dlatego tak - Danny miał rację. Prasą nikt się nie przejmował. Ale konkurs rzucania karłem? Nie miałem na to czasu, przynajmniej na razie. Musiałem dopilnować Steve’a Maddena i stawić czoło ojcu, który czaił się gdzieś z rachunkiem z American Express na pół miliona dolarów w jednym ręku i kubkiem dobrze schłodzonej stolicznej w drugim.
Spojrzałem więc na Wigwama i powiedziałem:
- Poszukaj Maddena i podtrzymaj go jakoś na duchu. Niech mówi krótko i pochlebnie i broń Boże nie wspomina, że uwielbia damskie buty. Mogą go za to zlinczować.
- Załatwione - odparł Wigwam, wstając z fotela. - Szewc nie będzie gadał o butach.
Zanim jeszcze zdążył zniknąć za drzwiami, Danny przyczepił się do jego tupeciku.
- Kurwa, po kiego on nosi na łbie tę brudną szmatę? - mruknął. - Wygląda jak zdechła wiewiórka.
Wzruszyłem ramionami.
- To pewnie specjalny produkt Hair Club for Men, tych od wszczepiania włosów. Chodzi w tym od zawsze. Może dawno tego nie prał? A teraz poważnie: ciągle mamy problem z Maddenem i zaczyna gonić nas czas.
- NASDAQ nie wciągnie go do systemu? - spytał Danny.
- Wciągnie, ale pozwolą nam zatrzymać tylko pięć procent udziałów, ani jednego więcej. Resztę będziemy musieli przekazać Steve’owi, i to przed pierwszą sesją. Co znaczy, że trzeba podpisać papiery już teraz, zaraz. I że będziemy musieli mu zaufać, uwierzyć, że kiedy firma wejdzie na giełdę, Steve nie zrobi nic głupiego. - Zacisnąłem usta i powoli pokręciłem głową. - Nie wiem. Cały czas mam wrażenie, że on rozgrywa z nami swoją własną partię szachów. Nie jestem pewien, czy nie da nam mata, kiedy przyjdzie co do czego.
- Możesz mu zaufać. Jest stuprocentowo lojalny. Znam go od zawsze i wierz mi, wie, co to omerta, tak jak każdy z nas. - Danny ścisnął palcami wargi i lekko je przekręcił, jakby chciał powiedzieć: „Będzie milczał po grób”; właśnie to znaczyła mafijna omerta: milczenie, zmowa milczenia. - Po tym, co dla niego zrobiłeś, na pewno cię nie wykiwa. Nie jest głupi, a jako mój „słup” zarabia tyle kasy, że nie będzie chciał ryzykować.
„Słup” był naszym kryptonimem figuranta, właściciela udziałów, ale takiego tylko na papierze, kogoś wpisanego do rejestru firm zamiast prawdziwych wspólników czy prezesa. Nie było w tym nic nielegalnego pod warunkiem, że „słup” płacił stosowne podatki i że pełnomocnictwo pozwalające na swobodne dysponowanie spółką nie pogwałcało przepisów handlu papierami wartościowymi. Ludzie ci cieszyli się na Wall Street dużą popularnością i nawet najwięksi gracze giełdowi wykorzystywali ich do gromadzenia udziałów bez wzbudzania czujności innych inwestorów. Dopóki nie kupiło się ponad pięciu procent wartości jakiejś spółki - po przekroczeniu pięcioprocentowego progu nabywca musiał powiadomić o tym SEC, Amerykańską Komisję Papierów Wartościowych i Giełd, ujawniając swoje zamiary - wszystko było jak najbardziej zgodne z prawem.
Ale sposób, w jaki wykorzystywaliśmy figurantów my - głównie do potajemnego skupowania dużych pakietów nowych akcji Stratton Oakmont - naruszał tyle przepisów, że SEC wciąż próbowała wymyślać nowe, żeby nas powstrzymać. Problem polegał na tym, że było w nich więcej dziur niż w serze szwajcarskim. Oczywiście nie tylko my się z tego cieszyliśmy. Cieszyła się cała Wall Street. My robiliśmy to po prostu bardziej bezczelnie i cynicznie.
- Wiem, że jest twoim „słupem” - odparłem - ale sterowanie ludźmi z dużymi pieniędzmi nie jest tak łatwe, jak się wydaje. Wierz mi. Robię w tym dłużej niż ty. Tu chodzi bardziej o kontrolowanie ich oczekiwań niż o to, co zrobiło się dla nich w przeszłości. Wczorajsze zyski to wczorajsze nowiny, a wczorajsze nowiny zawsze działają przeciwko tobie. Nikt nie lubi być czyimś dłużnikiem, zwłaszcza dobrego przyjaciela. Dlatego po pewnym czasie każdy „słup” zaczyna się stawiać. Straciłem w ten sposób kilku dobrych kumpli. Ty też stracisz, sam się przekonasz. Nieważne. Próbuję ci tylko wytłumaczyć, że przyjaźń za kasę jest krucha, tak jak lojalność. Dlatego starzy przyjaciele tacy jak Wigwam są bezcenni, zwłaszcza tutaj. Lojalności w ten sposób nie kupisz. Rozumiesz?
Danny odchrząknął.
- Właśnie tak jest między Steve’em i mną.
Ze smutkiem pokiwałem głową.
- Nie zrozum mnie źle, nie próbuję pomniejszać znaczenia waszej przyjaźni. Ale mówimy o ośmiu milionach dolarów, i to co najmniej. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, może tego być dziesięć razy więcej. Kto wie, co się wydarzy? - Wzruszyłem ramionami. - Nie mam w kieszeni kryształowej kuli, za to sześć „cytrynek” i pod koniec sesji chętnie cię poczęstuję. - I trzy razy szybko uniosłem brwi.
Danny uśmiechnął się i pokazał mi uniesiony kciuk.
- Zadzieram kiecę i lecę!
- Ale tak na poważnie - ciągnąłem - mam dobre przeczucia. Myślę, że Madden pójdzie w górę jak rakieta. Jeśli tak, mamy dwa miliony udziałów. Licząc po sto dolarów za udział, daje nam to dwieście milionów. Tak duże pieniądze potrafią zrobić z człowiekiem dziwne rzeczy. Nie tylko ze Steve’em.
- Wiem - odparł Danny - i wiem, że jesteś w tym mistrzem. Ale wierz mi, Steve jest lojalny. Problem tylko w tym, jak mu te pieniądze odebrać. Nie spieszy się z płaceniem.
Celna uwaga. Kłopot z figurantami polegał na tym, że trudno było odebrać im kasę bez wzbudzania podejrzeń władz, zwłaszcza kiedy w grę wchodziły ciężkie miliony.
- Są na to sposoby - odparłem z przekonaniem. - Moglibyśmy podpisać coś w rodzaju umowy konsultingowej, ale jeśli liczby pójdą w miliony, trzeba będzie pomyśleć o wykorzystaniu naszych szwajcarskich kont, chociaż wolałbym tego nie robić. Tak czy inaczej, sądząc po tym, co tu widzę, mamy na głowie więcej takich spraw: w kolejce czeka piętnaście firm. A jeśli nie do końca ufam Maddenowi, jak mam zaufać komuś, kogo prawie nie znam?
- Powiedz tylko, co mam z nim zrobić, i to zrobię - odparł Danny. - Ale powtarzam, nie musisz się nim martwić. Wychwala cię bardziej niż inni.
Wiedziałem, że wychwala, i to aż za dobrze. Rzecz w tym, że zainwestowałem w jego firmę, w zamian za co zabrałem mu osiemdziesiąt pięć procent udziałów, no to co mi tak naprawdę zawdzięczał? Ograbiłem go, więc powinien raczej wieszać na mnie psy, chyba że był drugim wcieleniem Mahatmy Gandhiego.
Było jeszcze coś, co nie dawało mi spokoju i czym nie mogłem podzielić się z Dannym - Steve sugerował mi delikatnie, iż wolałby rozmawiać bezpośrednio ze mną, z pominięciem Danny’ego. I chociaż nie miałem wątpliwości, że chciałby w ten sposób zarobić u mnie więcej punktów, strategia ta nie mogła być bardziej chybiona. Dowodziła tylko tego, że jest przebiegły i intrygancki, i co ważniejsze, że rozgląda się za lepszym interesem. Że jeśli znajdzie kogoś, kto mu taki zaproponuje, natychmiast zerwie z nami współpracę.
Teraz mnie potrzebował. Ale nie miało to nic wspólnego z tym, że dzięki Stratton Oakmont zarobił siedem milionów dolarów, i jeszcze mniej z tym, że dzięki Danny’emu, którego był „słupem”, zgarnął trzy miliony ekstra. Ale to była już przeszłość. Patrząc w przyszłość, moim hakiem na Steve’a było to, że po debiucie jako główny kreator rynku mogłem kontrolować cenę jego akcji. Ponieważ kupować je i sprzedawać mieliśmy tylko my, w czterech ścianach mojej firmy mogłem ją obniżać lub podwyższać. Tak więc gdyby Steve stanął nagle okoniem, byłem w stanie zbić ją do kilku centów.
Ten sam topór wisiał nad głową wszystkich klientów Stratton Oakmont. I skrupulatnie wykorzystywałem to, żeby pozostali wobec nas lojalni, to znaczy, żeby sprzedawali nam akcje po zaniżonej cenie, które następnie odsprzedawałem z gigantycznym zyskiem. Ot, taki finansowy szantaż.
Oczywiście nie tylko ja wpadłem na ten sprytny pomysł. Stosowały go najbardziej prestiżowe firmy na Wall Street, takie jak Merrill Lynch, Morgan Stanley, Dean Witter, Salomon Brothers i kilkanaście innych, z których każda bez namysłu skręciłaby kark wartej miliard dolarów spółce, gdyby ta odmówiła z nimi współpracy.
Ironią losu było to, że największe, najbardziej znane i podobno najbardziej praworządne instytucje finansowe w Ameryce manipulowały polityką pieniężną kraju (Salomon Brothers), puściły z torbami hrabstwo Orange w Kalifornii (Merrill Lynch) oraz oskubały nasze babcie i dziadków na trzysta milionów dolarów (Prudential-Bache). Mimo to wciąż funkcjonowały - mało tego, dalej kwitły pod parasolem ochronnym amerykańskich WASP-ów.