Kenny Greene, mój drugi wspólnik, był zupełnym przeciwieństwem Danny’ego. Dwoje ludzi nie mogło się bardziej różnić. Danny był bystrzejszy i chociaż to nieprawdopodobne, zdecydowanie bardziej wytworny. Za to Kenny był ambitniejszy, obdarzony nienasyconym apetytem na wiedzę i mądrość, atrybuty, których wybitnie mu brakowało. Tak, Kenny był zwykłym tumanem. Smutne to, lecz prawdziwe. Miał niesamowity wprost talent do wygadywania największych głupot na spotkaniach biznesowych, zwłaszcza tych najważniejszych, na które zakazałem mu w końcu przychodzić. Danny delektował się tym ponad wszelką miarę i wykorzystywał niemal każdą okazję, żeby przypomnieć mi o jego niedostatkach. Tak więc miałem Kenny’ego Greene’a i niespokrewnionego z nim Andy’ego Greene’a - otaczali mnie sami Greene’owie.
Nagle otworzyły się drzwi i w gabinecie rozbrzmiał potężny ryk. W sali szalała burza chciwości, a ja uwielbiałem każdy jej odgłos. Ten potężny ryk - tak, nie było silniejszego narkotyku. Działał na mnie bardziej niż gniew mojej żony, zabijał ból w krzyżu, zacierał obraz dwóch głupich kontrolerów drżących z zimna w sali konferencyjnej.
Był silniejszy nawet od obłędu mojego ojca, który zamierzał właśnie wydać ryk równie potężny.
ROZDZIAŁ 7
Przejmować się byle czym
Złowieszczym głosem, z błyszczącymi niebieskimi oczami, które wychodziły mu z orbit tak bardzo, że wyglądał jak postać z komiksu, Szalony Max warknął:
- Do kurwy nędzy, jeśli natychmiast nie przestaniecie się tak głupio uśmiechać, przysięgam na Boga, że zetrę wam ten uśmiech z gęby!
A potem zaczął chodzić, powoli, czujnie i ostrożnie, z maską czystej wściekłości na twarzy. W prawej ręce trzymał dymiącego papierosa, pewnie dwudziestego tego dnia, w lewej biały styropianowy kubek z wódką; łudziłem się, że pierwszy, ale pewnie już drugi.
Nagle zatrzymał się, odwrócił na pięcie jak przesłuchujący świadka oskarżyciel i spojrzał na Danny’ego.
- Więc co masz do powiedzenia na swoją obronę, Porush? Jesteś bardziej popierdolony i zdebilały, niż myślałem. Pożarłeś złotą rybkę na ich oczach! Co ci, kurwa, odbiło?
Danny wstał.
- Przestań, Max. To tylko tak wyglądało. Ten szczeniak zasługiwał...
- Siadaj i zamknij mordę! Przynosisz wstyd nie tylko samemu sobie, ale i całej swojej rodzinie, niech Bóg ma ich w opiece. - Max zrobił pauzę i dodał: - I przestań się, kurwa, uśmiechać! Od widoku tych twoich świecących zębów bolą mnie oczy. Będę musiał włożyć ciemne okulary, bo oślepnę.
Danny usiadł i posłusznie zamknął usta. Wymieniliśmy spojrzenia i stwierdziłem, że zaraz nie wytrzymam i się uśmiechnę. Ale nie, wytrzymałem, wiedząc, że tylko pogorszyłbym sprawę. Zerknąłem na Kenny’ego. Siedział naprzeciwko mnie w fotelu Wigwama, ale nie udało mi się nawiązać z nim kontaktu wzrokowego. Był zbyt pochłonięty oglądaniem swoich butów, jak zwykle niewyczyszczonych. Zgodnie z obowiązującą na Wall Street modą miał podwinięte rękawy koszuli i na jego nadgarstku połyskiwał gruby złoty rolex. Prezydencki model, mój stary zegarek, ten sam, który Księżna kazała mi sprzedać, bo był zbyt toporny i jarmarczny. Ale Kenny nie wyglądał na straganiarza, chociaż nie robił również wrażenia kogoś bystrego. W dodatku ostrzygł się po wojskowemu i jego kwadratowa głowa przypominała teraz pustak. Boże - pomyślałem - mój wspólnik. Pustak.
W gabinecie zapadła toksyczna cisza, co znaczyło, że nadeszła pora, bym raz na zawsze położył kres temu szaleństwu. Pochyliłem się do przodu, zajrzałem do mojego znakomitego słownika - wyszukując w nim słowa, które ojciec najbardziej szanował - i władczym głosem powiedziałem:
- Dobrze, tato, dość tego. Uspokój się na chwilę, dobrze? To moja firma i jeśli mam, kurwa, jakieś wydatki, to...
Ale Szalony Max przerwał mi, zanim zdążyłem przejść do sedna rzeczy.
- Uspokój się? Mam spokojnie siedzieć, podczas gdy trzech porąbanych kretynów zachowuje się jak dzieci w sklepie z cukierkami? Ty pewnie myślisz, że będzie tak bez końca, tak? Że będziecie się tak bawić do usranej śmierci, co? Czarna godzina? Jaka, kurwa, czarna godzina, tak? No to coś ci powiem: mam dość tych waszych pojebanych bajeczek! Mam dość obciążania konta firmowego waszymi prywatnymi wydatkami! Ci ludzie zarabiają dla was ciężkie miliony, a wy, trzej durni kretyni, puszczacie je na wszystkie strony, jakby świat się jutro kończył! Toż to czysta parodia, kpina, aż żal dupę ściska! Myślicie, że co? Że jestem głupim potakiwaczem, który padnie na podłogę i zacznie udawać trupa, podczas gdy wy będziecie niszczyć tę pieprzoną firmę? Czy wy macie, kurwa, pojęcie, ilu ludzi zarabia tu na życie? Czy wiecie, na co się narażacie? Zdajecie sobie sprawę z ryzyka...
Szalony Max gadał i gadał, jak to on, ale ja się wyłączyłem. Szczerze mówiąc, zahipnotyzowała mnie jego cudowna zdolność do błyskawicznego łączenia soczystych przekleństw w długi łańcuszek, do tego, że chociaż mówił bez przygotowania, brzmiało to jak czysta poezja. Bo przeklinał naprawdę pięknie, jak wkurwiony Szekspir. W Stratton Oakmont, gdzie rzucanie mięsem uchodziło za formę sztuki, powiedzieć, że ktoś umie łączyć przekleństwa, było największym komplementem. Ale Szalony Max wyniósł tę sztukę na zupełnie inny poziom i kiedy wpadał w trans, tak jak teraz, jego tyrady brzmiały niemal przyjemnie.
Z odrazą pokręcił głową - z odrazą, a może z niedowierzaniem? Pewnie z jednym i drugim. W każdym razie nie przestając kręcić głową, zaczął tłumaczyć trzem skretyniałym fujarom - czytaj: nam - że według jego wyliczeń z czterystu siedemdziesięciu tysięcy dolarów na rachunku z American Express jedynie dwadzieścia tysięcy można by podciągnąć pod wydatki firmowe, a reszta to wydatki osobiste; „osobiste bzdety” - jak to ujął. I swoim najbardziej złowieszczym głosem dodał:
- Powiem wam coś: nadejdzie taki dzień, kiedy wkręcicie sobie fiuta w wyżymaczkę! Zapamiętajcie moje słowa: prędzej czy później te kutasy z urzędu skarbowego przyjdą tu na kontrolę i wpadniecie w gówno po same uszy, chyba że ktoś położy kres temu szaleństwu. Dlatego zapłacicie ten rachunek z własnego konta, wszyscy trzej. - Kiwnął głową, zgadzając się ze swoją decyzją. - Nie wciągnę tego do ksiąg, ani, kurwa, centa! To moje ostatnie słowo. Potrącę wam z pensji czterysta pięćdziesiąt tysięcy i nawet nie próbujcie mnie powstrzymać.
Co za tupet! Co za bezczelność! Musiałem powiedzieć mu coś w jego własnym języku.
- Wstrzymaj konia, tato. Pieprzysz jak najęty. Może mi nie uwierzysz, ale większość tych zasranych wydatków to legalne wydatki służbowe. Jeśli przestaniesz choć na chwilę wrzeszczeć, udowodnię ci...
Ale znowu mi przerwał i tym razem przepuścił atak bezpośrednio na mnie.
- A ty? Tak zwany Wilk z Wall Street! Wilk, kurwa, z demencją! Mój własny syn! Z moich własnych lędźwi! Powiesz mi, po jakiego chuja kupiłeś dwa identyczne futra po osiemdziesiąt tysięcy sztuka? Tak, tak, zadzwoniłem tam, do tego, kurwa, Allessandra, bo pomyślałem, że to jakiś błąd! Ale nie. Wiesz, co ten grecki sukinsyn powiedział?
Postanowiłem go rozbawić.
- Nie, tato. Co powiedział?
- Że kupiłeś dwa takie same futra z norek. Dwa futra takiego samego koloru, kroju i wszystkiego! - Z tymi słowami Szalony Max przekrzywił na bok głowę, wcisnął podbródek między kości mostka, spojrzał na mnie wyłupiastymi oczami i spytał: - Co, jedno futro dla żony już nie wystarczy? Zaczekaj, niech zgadnę: drugie kupiłeś dla jakiejś dziwki, tak? - Sztachnął się dymem z papierosa. - Mam potąd tych bzdurnych wymówek. Myślisz, że nie wiem, co to jest CD? - Oskarżycielsko zmrużył oczy. - Płacicie kurwom służbowymi kartami kredytowymi! To kurwy przyjmują karty?
Wymieniliśmy spojrzenia, ale nie powiedzieliśmy ani słowa. Bo niby co mieliśmy powiedzieć? Prawda była taka, że prostytutki rzeczywiście przyjmowały zapłatę kartą kredytową - przynajmniej nasze. Co więcej, stały się częścią strattońskiej subkultury do tego stopnia, że klasyfikowaliśmy je jak dostępne w obrocie akcje: Blue Chips były elitą elit, crème de la crème. Były to zwykle młode, początkujące modelki albo wyjątkowo ładne studentki, rozpaczliwie potrzebujące pieniędzy na czesne czy ubrania, które za kilka tysięcy dolarów robiły niewyobrażalne rzeczy nam albo sobie wzajemnie. Poziom niżej stały te z NASDAQ. Brały od trzystu do pięciuset dolarów i kazały nam zakładać prezerwatywę, chyba że dało im się suty napiwek; ja zawsze dawałem. Jeszcze niżej stały Pink Sheets, czyli „śmieciarki”, najgorsze z nich, dziewczyny z ulicy albo takie, które przyjeżdżały w odpowiedzi na desperacki telefon pod numer ze „Screw” albo z książki telefonicznej. Kasowały zwykle stówę, czasem nawet mniej, i jeśli nie używało się prezerwatywy, brało się nazajutrz zastrzyk penicyliny, a potem modliło, żeby ci kutas nie odpadł.