Tak więc podnosił słuchawkę i mówił: „Halo? W czym mogę panu pomóc?”. Zaciskał przy tym usta i lekko wciągał policzki, stąd brał się ten arystokratyczny akcent. „Aha, dobrze, oczywiście. To wystarczy, jak najbardziej”. Skończywszy rozmawiać, Sir Max stawał się na powrót Szalonym Maxem. „W dupę jebany kutas! Jak on śmie dzwonić do mnie o tej, kurwa, porze?”.
Mimo swego obłędu to właśnie on trenował z uśmiechem chłopców z Małej Ligi, to właśnie on budził się jako pierwszy w niedzielę rano i schodził na dół, żeby porzucać z nami piłką. To on przytrzymywał za siodełko mój rowerek, pchał mnie i biegał za mną po chodniku przed naszym blokiem, i to on przychodził do mnie wieczorem, żeby trochę ze mną poleżeć i przeczesać mi ręką włosy, kiedy nawiedzały mnie nocne koszmary. Nie przegapił ani jednego szkolnego przedstawienia, ani jednej wywiadówki, ani jednego recitalu muzycznego, dosłownie niczego, co mogłoby dać mu okazję do nacieszenia się swoimi dziećmi i na pokazanie im, że są kochane.
Mój ojciec - skomplikowany był z niego człowiek. Człowiek o wielkich możliwościach intelektualnych kierowany rozbuchanymi ambicjami i stłamszony przez swoje własne ograniczenia emocjonalne. Szalony Max i dystyngowany Sir Max, dwa w jednym - jak ktoś taki mógł funkcjonować w korporacyjnym świecie? Czy można było tolerować takie zachowanie? Ile posad przez to stracił? Ile ominęło go awansów? Ile możliwości zamknęło się przed nim tylko dlatego, że był Szalonym Maxem?
Ale wszystko to zmieniło się w Stratton Oakmont, gdzie mógł bezkarnie ziać ogniem. Bo czyż istniał lepszy sposób na udowodnienie swojej lojalności niż dać się mu ochrzanić i przełknąć obelgi dla dobra wyższej sprawy, jaką było Życie (to przez duże Ż)? Każdy młody Strattonita uważał, że rozbita kijem baseballowym szyba samochodowa czy publiczna połajanka jest jak inicjacja, jak zaszczytny medal honoru.
Szalony Max i Sir Max - ponieważ walczyły w nim dwie osobowości, cała sztuka polegała na tym, by dotrzeć do tej drugiej. Zawsze zaczynałem od tego, że wypuszczałem próbny balon, którego celem było doprowadzenie do rozmowy w cztery oczy. Dlatego spojrzałem na Kenny’ego i Danny’ego i poprosiłem:
- Chciałbym porozmawiać z ojcem sam na sam. Dacie mi kilka minut?
Nie było żadnych dyskusji. Obydwaj wstali i czmychnęli z gabinetu tak szybko, że zanim doszedłem z ojcem do stojącej ledwie trzy metry dalej sofy, zamknęły się za nimi drzwi. Max usiadł, zapalił papierosa i - jak to on - potężnie zaciągnął się dymem. Opadłem ciężko po jego prawej stronie, oparłem się wygodnie, położyłem nogi na szklanym stoliku do kawy i ze smutnym uśmiechem zacząłem:
- Ten krzyż mnie dobija. Boli jak jasna cholera, nie masz pojęcia jak. Cały tył lewej nogi. Można zwariować.
Ojciec natychmiast złagodniał. Najwyraźniej pierwszy próbny balon dobrze wystartował.
- Co mówią lekarze?
Hmm... Nie, nie usłyszałem w tym nutki brytyjskiego akcentu Sir Maxa, ale chociaż krzyż naprawdę mnie bolał, robiłem postępy.
- Lekarze? A co oni wiedzą? Po ostatniej operacji zrobiło się jeszcze gorzej. Przepisali mi tylko jakieś głupie pigułki, po których mam sraczkę i po których boli mnie tak jak przedtem. - Pokręciłem głową. - Nieważne, nie chcę cię denerwować. Po prostu spuszczam parę. - Zdjąłem nogi ze stolika i położyłem ręce na oparciu sofy. - Posłuchaj - powiedziałem łagodnie. - Wiem, że trudno ci jest połapać się w tym szaleństwie, ale wierz mi, w tym obłędzie jest metoda, zwłaszcza jeśli chodzi o wydawanie pieniędzy. Ci ludzie muszą gonić za swoimi marzeniami, to cholernie ważne. Ale jeszcze ważniejsze jest to, żeby byli bankrutami. - Ruchem głowy wskazałem brokerów za szklaną ścianą. - Spójrz na nich: zarabiają tyle forsy, a każdy z nich jest spłukany. Wydają każdego centa, próbując naśladować mój styl życia, chcąc dotrzymać mi kroku. Ale nie mogą, bo za mało zarabiają. Dlatego żyją od wypłaty do wypłaty z miliona dolarów rocznie. Zważywszy na to, jak i gdzie dorastałeś, pewnie trudno ci to sobie wyobrazić, ale tak jest. W każdym razie, ponieważ są wiecznie spłukani, łatwiej mi ich kontrolować. Pomyśl tylko: dosłownie każdy z nich siedzi po uszy w długach, bo pobrali kredyty na te wszystkie samochody, domy i jachty, na całe to gówno, więc jeśli stracą chociaż jedną wypłatę, będzie po nich. To tak, jakbym założył im złote kajdanki. Tak, stać mnie na to, żeby płacić im więcej. Ale wtedy by mnie tak nie potrzebowali. Z drugiej strony, gdybym płacił im za mało, szybko by mnie znienawidzili. Dlatego płacę im w sam raz, akurat tyle, żeby wciąż mnie kochali, ale i potrzebowali. A dopóki będą mnie potrzebowali, będą się mnie bali.
Ojciec przyglądał mi się uważnie, pijąc mi z ust.
- Kiedyś... - Znowu wskazałem przeszkloną ścianę. - Kiedyś to wszystko rozwieje się jak dym, a wraz z tym przepadnie tak zwana lojalność. A kiedy ten dzień nadejdzie, nie chcę, byś wiedział o pewnych rzeczach, które się tu dzieją. Dlatego rozmawiając z tobą, czasem kluczę i kręcę. Nie dlatego, że ci nie ufam, nie szanuję cię czy nie cenię twojego zdania. Nie, przeciwnie. Robię to dlatego, że cię kocham i podziwiam, dlatego, że nie chcę, byś oberwał, kiedy to wszystko zacznie się sypać. Dlatego, że chcę cię ustrzec przed konsekwencjami.
- O czym ty mówisz? - spytał zatroskanym głosem Max. - Dlaczego coś ma się posypać? Przecież firmy, które wprowadzamy na giełdę, są legalne, prawda?
- Tak. To nie ma nic wspólnego z firmami. Nie robimy niczego, czego nie robiliby inni. Ale robimy to lepiej i na większą skalę, dlatego wystawiamy się na cel. Nie, nie martw się, tato. To tylko czarnowidztwo, mam zły dzień. Wszystko będzie dobrze.
Wtedy przez interkom odezwała się Janet:
- Przepraszam, że przeszkadzam, ale masz konferencję telefoniczną z Ikiem Sorkinem i prawnikami. Są na linii i włączyli już zegar. Mają zaczekać czy chcesz to przełożyć?
Konferencja telefoniczna? Nie miałem żadnej konferencji. I nagle mnie olśniło: Janet przyszła mi na ratunek! Spojrzałem na ojca i zrobiłem gest z cyklu: co ja na to poradzę? Muszę iść.
Wymieniliśmy uściski i przeprosiny, po czym obiecałem mu, że w przyszłości będę uważał na wydatki, co było kompletną bzdurą, o czym obydwaj dobrze wiedzieliśmy. Niemniej wpadł tu jak lew, a wyszedł jak owieczka. I kiedy zamknęły się za nim drzwi, postanowiłem dać Janet coś ekstra na święta, chociaż rano zalazła mi za skórę. Poczciwa była z niej dziewczyna, naprawdę poczciwa.
ROZDZIAŁ 8
Szewc
Mniej więcej godzinę później pewnym krokiem wszedł do sali Steve Madden. Pomyślałem, że iść tak może tylko ktoś, kto całkowicie nad sobą panuje, kto ma zamiar dać z siebie wszystko i wygłosić wspaniałą przemowę. Ale kiedy dotarł na koniec sali... Boże, ta jego mina! Czyste przerażenie.
I to ubranie! Zgroza. Wyglądał jak spłukany zawodowy golfista, który wymienił kije na litr dobrej whisky i dwa bilety na koncert Skid Row. Co za ironia: robił w modzie, a był chyba najgorzej ubranym mężczyzną na świecie. Tak jak ci zgrywający się na znawców sztuki porąbańcy, zwariowani artyści i pseudoartyści, od których wszędzie się roiło, chodził po mieście z koszmarnym butem na koturnie w ręku, nieproszony tłumacząc wszystkim, dlaczego w następnym sezonie każda nastolatka będzie o takich marzyła.
Przyszedł do nas w wymiętym granatowym blezerze, który wisiał na nim jak kawał taniego płótna żeglarskiego na wieszaku. Reszta - wystrzępiony szary podkoszulek, trochę zresztą poplamiony, i poplamione „rurki” Levisa - wyglądała niewiele lepiej.
Ale największą obrazą były jego buty. Bo żeż, kurwa, można śmiało założyć, że każdy, kto chce uchodzić za projektanta obuwia, będzie na tyle porządny, by w dniu debiutu giełdowego swojej własnej firmy wyczyścić chociaż buty. Ale nie, nie on, nie Steve Madden. Steve Madden przyszedł w tanich brązowych mokasynach z cielęcej skóry, które nie widziały szczotki i szmatki, odkąd biedny cielak oddał za nie życie. No i oczywiście w swoim znaku rozpoznawczym, błękitnej czapeczce ukrywającej resztki rzadkich rudawych włosów, które zgodnie z obowiązującą w śródmieściu modą ściągnął gumką w kucyk.