Odkaszlnąłem.
- I zachowujcie się! Zachowujcie się tak, jakbyście byli już bogaci, wtedy na pewno dorobicie się fortuny. Niech bije z was niezachwiana pewność siebie, wtedy ludzie bez zastrzeżeń wam zaufają. Zachowujcie się tak, jakbyście mieli niezrównane doświadczenie, bo wtedy pójdą za waszą radą. Zachowujcie się tak, jakbyście mieli na koncie sto wielkich sukcesów, i sukcesy te na pewno przyjdą!
Powiodłem wzrokiem po sali.
- Za niecałą godzinę zaczynamy sprzedaż. Dlatego chwytajcie za słuchawki, dzwońcie do wszystkich klientów i nie bierzcie jeńców. Bądźcie zawzięci! Bądźcie okrutni! Bądźcie pitbulami! Telefonicznymi terrorystami! Róbcie dokładnie to, co wam mówiłem, i uwierzcie: za kilka godzin, kiedy klienci zaczną zgarniać kasę, po tysiąckroć mi podziękujecie.
Z tymi słowami zszedłem z podwyższenia wśród aplauzu setek wiwatujących Strattonitów, którzy już podnosili słuchawki, wypełniając mój rozkaz: wyłupać skurwielom oczy!
ROZDZIAŁ 9
Wiarygodność
O pierwszej po południu geniusze z NASD, Amerykańskiego Stowarzyszenia Maklerów Papierów Wartościowych, wprowadzili firmę Steve’a Maddena na nowojorską giełdę pod czteroliterowym skrótem handlowym SHOO (wymawiane jak shoe, czyli but). Czyż to nie słodkie? I jakie akuratne!
Ponieważ zgodnie z wieloletnią i wciąż obowiązującą tradycją zachowywali się jak błądzące po omacku dupki, zaszczyt ustalenia ceny wyjściowej pozostawili mnie, Wilkowi z Wall Street. Był to kolejny z długiej listy źle pomyślanych przepisów handlowych, tak absurdalnych, że niemal gwarantowały, iż każda nowa emisja zostanie w ten czy inny sposób zmanipulowana bez względu na to, czy Stratton Oakmont zaangażuje się w to, czy nie.
Często zastanawiałem się, dlaczego NASD stworzyło pole do tak jawnego nabijania klientów w butelkę, i doszedłem do wniosku, że jest to po prostu samoregulująca się agencja, której „właścicielami” były zrzeszone w niej firmy brokerskie. (Między innymi moja).
Prawdziwym celem NASD była w gruncie rzeczy gra, udawanie, że jest to instytucja stojąca po stronie klienta, podczas gdy tak naprawdę nigdy tam nie stała. W gruncie rzeczy nawet nie próbowała, w każdym razie niezbyt usilnie. Były to tylko drobne zabiegi kosmetyczne, które miały uśpić czujność SEC, Komisji Papierów Wartościowych i Giełd. Wzbudzać gniew inspektora generalnego? Broń Boże!
Dlatego zamiast pozwolić, by cenę wyjściową akcji dyktowała naturalna równowaga między sprzedającymi i kupującymi, zastrzegli to niezwykle cenne prawo dla głównego gwaranta emisji papierów wartościowych, czyli - w tym przypadku - dla mnie. Dlatego, postanowiwszy być gwarantem bardzo arbitralnym i kapryśnym, ustaliłem cenę wyjściową jednostki na pięć i pół dolara, dzięki czemu otworzyła się przede mną wspaniała okazja do natychmiastowego odkupienia - od moich „słupów” - miliona jednostek po tejże właśnie cenie. I chociaż nie ulegało wątpliwości, że figuranci chcieliby przetrzymać je troszkę - chociaż troszeczkę - dłużej, nie mieli w tej kwestii żadnego wyboru. Odkupienie akcji było z góry ustalone (wbrew wszelkim regulacjom prawnym oczywiście), poza tym ludzie ci zarobili właśnie półtora dolara na jednostce - dosłownie za nic i bez najmniejszego ryzyka - ot, wystarczyło, że kupili je i bez żadnych kosztów natychmiast odsprzedali. A jeśli chcieli zagrać ze mną ponownie, musieli przestrzegać ustalonych zasad, to znaczy trzymać język za zębami, ładnie mi podziękować i łgać, gdyby stanowi lub federalni kontrolerzy spytali ich, dlaczego tak tanio odsprzedali swoje papiery.
Tak czy inaczej z logiką mojego rozumowania trudno było polemizować. Trzy minuty po pierwszej - ledwie trzy minuty po tym, jak odkupiłem od mojego figuranta milion jednostek po pięć i pół dolara - Wall Street podbiła ich cenę do osiemnastu dolarów. Znaczyło to, że zarobiłem dwanaście i pół miliona dolarów! Dwanaście i pół miliona dolarów w trzy minuty! Kolejny milion zgarnąłem na opłatach inwestycyjno-bankowych, a za kilka dni, skupując jednostki nabyte na kredyt pomostowy - one też spoczywały w rękach moich figurantów - miałem zarobić jeszcze trzy lub cztery. Ach, te „słupy”! Co za genialny pomysł! A moim największym „słupem” był nie kto inny jak Steve Madden. Przechowywał dla mnie milion dwieście tysięcy udziałów, tych, których NASDAQ kazał mi się pozbyć. Po bieżącej cenie osiemnastu dolarów za jednostkę (każda składała się z akcji zwykłej i dwóch warrantów) cena samej akcji wynosiła osiem dolarów. Znaczyło to, że akcje - moje akcje - w posiadaniu Maddena są warte prawie dziesięć milionów! Wilk znowu zaatakował.
Teraz wszystko zależało od moich wiernych Strattonitów, bo to oni mieli wcisnąć te rozdęte papiery klientom. I to wszystkie, nie tylko milion jednostek, które dali im w ramach pierwszej oferty publicznej, ale i milion jednostek od figurantów, które spoczywały już na naszym koncie handlowym. Milion jednostek od figurantów, trzysta tysięcy jednostek na kredyt pomostowy, które zamierzałem odkupić za kilka dni, i kilka dodatkowych pakietów od firm brokerskich, które podbiły cenę do osiemnastu dolarów za sztukę (odwalając za mnie czarną robotę). One też miały odsprzedać nam swoje udziały i nieźle na tym zarobić. Szacowałem, że pod koniec dnia moi brokerzy ściągną do firmy około trzydziestu milionów dolarów.
Stałem teraz w sali transakcyjnej, spoglądając przez ramię mojemu głównemu brokerowi Steve’owi Sandersowi. Jednym okiem zerkałem na baterię piętrzących się przed nim monitorów, drugim na przeszkloną ścianę głównej sali operacji finansowych. Co za tempo, co za gorączka! Brokerzy wydzierali się do słuchawek jak zawodzące upiory. Co kilka sekund ta czy inna blond asystentka z wielkim dekoltem podbiegała do ściany i przyciskając do niej biust, do wąskiego otworu na dole wrzucała wypełnione zamówienia. Jeden z czterech odpowiedzialnych za to ludzi brał je, wprowadzał do sieci i w tej samej sekundzie pojawiały się na monitorze Steve’a, który realizował je po aktualnej cenie rynkowej.
I kiedy tak obserwowałem sunące po ekranie pomarańczowe cyferki, ogarnęło mnie pokręcone poczucie dumy z tego, że w mojej sali konferencyjnej siedzi dwóch durniów z SEC, którzy wciąż szperają w naszych archiwach, szukając dowodu, dymiącej spluwy, podczas gdy ja tuż pod ich nosem wypaliłem właśnie z bazooki. Ale pewnie za bardzo dygotali z zimna, no i nie mieli pojęcia, że słyszę każde wypowiedziane przez nich słowo.
W szale zakupów uczestniczyło jak dotąd pięćdziesiąt firm. Wszystkie jednak łączyło to, że pod koniec dnia zamierzały odsprzedać nam sto procent nabytych akcji. A ponieważ inne firmy brokerskie wciąż kupowały, było zupełnie niemożliwe, żeby ci z SEC mogli zarzucić mi, iż sztucznie podbiłem cenę jednostki do osiemnastu dolarów. Rzecz była elegancko prosta. Jak mogą mnie o coś oskarżać, skoro to nie ja windowałem cenę? Poza tym ja przecież sprzedawałem, a nie kupowałem! Sprzedawałem i sprzedałem innym firmom tylko tyle, żeby zamoczyły usta i nabrały apetytu na więcej, żeby nabrawszy apatytu, chciały manipulować naszymi nowymi akcjami w przyszłości - tylko tyle, nie więcej, bo większy pakiet byłby trudniejszy do odkupienia na zamknięciu sesji. Trudno było znaleźć idealny kompromis, ale fakt pozostawał faktem, że podbijanie ceny jednostek udziałowych Maddena przez inne firmy uwiarygodniało mnie w oczach SEC. Dlatego wiedziałem, że gdy za miesiąc sąd zażąda ode mnie dokumentacji handlowej, chcąc sprawdzić, co działo się u nas podczas kilku pierwszych miesięcy sprzedaży, stwierdzi tylko, że rozsiane po całym kraju firmy konsekwentnie podbijały cenę akcji Steve’a. I na tym się skończy.
Przed wyjściem kazałem Maddenowi dopilnować, żeby pod żadnym pozorem nie dopuścił do spadku ceny poniżej osiemnastu dolarów. Ostatecznie Wall Street była dla mnie miła i skutecznie ją zmanipulowała, dlatego nie zamierzałem jej oszukiwać.