I co zrobiła? Zwinęła żagle? Poszła po zapomogę do pomocy społecznej? O nie, bynajmniej! Wykorzystując silny instynkt macierzyński, natychmiast zwerbowała Kenny’ego, wprowadziła go w mroczny świat przemytników i nauczyła mało znanej sztuki przepakowywania kartonów marlboro czy lucky strike’ów, następnie szmuglowania ich z Nowego Jorku do New Jersey z fałszywymi banderolami, gdzie zgarniali zysk. Plan zadziałał jak marzenie i rodzina utrzymała się na powierzchni.
Ale to był dopiero początek. Kiedy Kenny skończył piętnaście lat, Gladys zdała sobie sprawę, że jego kumple zaczęli palić inny rodzaj papierosów - skręty. I co? Wkurzyła się? Ależ skąd! Bez chwili wahania wsparła małego Pustaczka, dobrze rokującego dilera, zachęcając go do działania, dając mu pieniądze, bezpieczne schronienie, no i oczywiście ochronę, czyli swoją specjalność.
O tak, kumple Kenny’ego dobrze wiedzieli, do czego jest zdolna. Słyszeli wiele różnych opowieści. Ale nigdy nie sprowadzało się to do przemocy, nie musiało. Ostatecznie jaki szesnastolatek chciałby, żeby pod drzwiami jego domu zjawiła się ważąca sto kilo żydowska mama i poprosiła o zwrot długu? Zwłaszcza mama w kostiumie ze spodniami z fioletowego poliestru i w różowych akrylowych okularach ze szkłami wielkości samochodowego dekla.
Ale Gladys dopiero się rozgrzewała. Trawkę można lubić lub nie, co nie zmienia faktu, że jest to najpopularniejszy narkotyk na rynku, zwłaszcza wśród nastolatków. W świetle powyższego Gladys i Kenny szybko uświadomili sobie, że na Long Island jest wiele innych nisz do zapełnienia. Ot, choćby znany boliwijski proszek, kokaina, który przynosił tak duże zyski, że zagorzali kapitaliści, tacy jak ona i jej synek, nie mogli oprzeć się pokusie. Ale tym razem wciągnęli do spółki kogoś trzeciego: szkolnego przyjaciela Pustaka, niejakiego Victora Wanga.
Victor - ciekawy człowiek - był chyba największym Chińczykiem, jaki kiedykolwiek chodził po tej ziemi. Miał głowę jak łeb pandy, szparki zamiast oczu i pierś szeroką jak Wielki Mur. Niemal do złudzenia przypominał Złotą Rączkę z Goldfingera, faceta, który swoim kapeluszem ze wzmocnionym stalą rondem potrafił ściąć każdemu głowę z odległości dwustu kroków.
Był Chińczykiem z urodzenia i Żydem niejako z przymusu, bo dorastał wśród najdzikszych młodych Żydów na Long Island: w Jericho i Syosset. To właśnie stamtąd, ze szpiku wyższej klasy średniej, z tamtejszych żydowskich gett pochodziła większość z pierwszej setki moich Strattonitów, z których gros było kiedyś klientami Kenny’ego i Victora.
Tak jak reszta moich edukacyjnie niepełnosprawnych marzycieli Victor też trafił pod moje skrzydła, ale nie do Stratton Oakmont. Został szefem Judicate, jednej z moich satelickich firm. Jej biura mieściły się w podziemiach gmachu, rzut kamieniem od miejsca, gdzie stacjonował pluton naszych znajomych prostytutek. Firma zajmowała się alternatywnym rozstrzyganiem konfliktów i sporów (ADR), co było zgrabnym określeniem na wykorzystywanie emerytowanych sędziów do rozstrzygania cywilnych sporów między towarzystwami ubezpieczeniowymi i adwokatami powoda.
Judicate ledwo zipała, co dowodziło, że jest kolejnym przykładem firmy wyglądającej ładnie na papierze i nieprzekładającej się na świat rzeczywisty. Wall Street dosłownie dławiła się firmami koncepcyjnymi. To smutne, bo zdawało się, że ja, człowiek z branży, specjalista od drobnego kapitału inwestycyjnego, potrafię znaleźć niemal wszystkie.
Powolna agonia Judicate była czułym punktem Victora, chociaż w sumie to nie on przyczynił się do jej upadku. Ten interes miał po prostu podstawowe wady i nikt nie wyprowadziłby go na prostą. Ale Victor był Chińczykiem i tak jak jego bracia, gdyby musiał wybierać między stratą twarzy i obcięciem tudzież spożyciem swoich własnych jaj, bez wahania wziąłby nożyczki i ciachnął sobie worek mosznowy. Ale w tym przypadku nie wchodziło to w grę. Victor naprawdę stracił twarz, stając się problemem, który trzeba było załatwić. A ponieważ Pustak ciągle się za nim wstawiał, Chińczyk był mi solą w oku.
Dlatego pierwsze słowa Kenny’ego wcale mnie nie zaskoczyły.
- Możemy usiąść dzisiaj we trzech i trochę pogadać?
- O czym? - spytałem, udając, że nie wiem, o co chodzi.
- Przestań. O jego nowej firmie. Chce twojego błogosławieństwa i doprowadza mnie do szału.
- Błogosławieństwa czy pieniędzy?
- Jednego i drugiego - odparł Pustak. I po namyśle dodał: - Może nie chce, ale potrzebuje.
- Uhm - mruknąłem beznamiętnie. - A jeśli mu ich nie dam?
Z piersi Pustaka wyrwało się długie, puste westchnienie.
- Co ty masz przeciwko Victorowi? Przysięgał ci wierność tysiąc razy. I zrobi to jeszcze raz, choćby dzisiaj, w naszej obecności. Już ci mówiłem: nie licząc ciebie, to najbystrzejszy facet, jakiego znam. Zarobimy na nim kupę forsy. Masz moje słowo. Znalazł już firmę brokerską, którą mógłby kupić za grosze. Duke Securities. Moim zdaniem powinieneś dać mu te pieniądze. Wystarczyłoby pół miliona.
Zdegustowany pokręciłem głową.
- Kenny, zachowaj swoje prośby do czasu, kiedy naprawdę ci się przydadzą. Zresztą nie pora teraz dyskutować o przyszłości Duke Securities. Są ważniejsze sprawy. - Ruchem ręki wskazałem przód sali, gdzie brokerzy urządzali właśnie prowizoryczny zakład fryzjerski.
Pustak przekrzywił głowę, skonsternowany spojrzał w tamtą stronę, ale nic nie powiedział.
- Posłuchaj - ciągnąłem - Victor mnie niepokoi. Nie powinno cię to dziwić, chyba że od pięciu lat nie wiesz, co się tu dzieje. - Stłumiłem śmiech. - Ty nie rozumiesz, Kenny. Ty naprawdę nic nie rozumiesz. Nie widzisz, że tym swoim planowaniem, spiskowaniem i wojowaniem Victor zawojuje się na śmierć jak jakiś Sun Tzu? I to pieprzenie o zachowaniu twarzy. Nie mam teraz czasu ani zamiaru się tym zajmować. Wbij to sobie do głowy: ten facet nigdy nie będzie lojalny. Nigdy! Ani w stosunku do ciebie, ani w stosunku do mnie, ani nawet w stosunku do samego siebie. Żeby wygrać wyimaginowaną wojnę, którą toczy nie z kim innym, jak z samym sobą, na złość swojej chińskiej twarzy jest gotów obciąć sobie swój chiński nos. Kapujesz?
Uśmiechnąłem się cynicznie i spuściłem z tonu.
- Skup się na sekundę, możesz? Wiesz, jak bardzo cię kocham. Jak bardzo cię szanuję. - Po tych ostatnich słowach omal nie parsknąłem śmiechem. - Właśnie dlatego pogadam z Victorem i spróbuję go udobruchać. Ale nie zrobię tego dla Victora, kurwa, Wanga, którego nie znoszę. Zrobię to dla Kenny’ego Greene’a, którego kocham. Nawiasem mówiąc, Victor nie może odejść z firmy. Przynajmniej na razie. Musisz przekonać go, żeby został w Judicate, dopóki nie zrobię tego, co muszę. Liczę na ciebie.
Kenny kiwnął głową.
- Nie ma sprawy - powiedział uszczęśliwiony. - On mnie słucha. To znaczy, gdybym tylko wiedział jak...
Pustak zaczął bzdurzyć, jak to Pustak, ale ja zdążyłem się już wyłączyć. Po wyrazie jego oczu poznałem, że nic z tego nie zrozumiał. Chodziło o to, że gdyby Judicate popłynęła do góry brzuchem, najwięcej straciłbym ja, nie Victor. Byłem największym udziałowcem, miałem ponad trzy miliony akcji, podczas gdy on miał tylko opcje, które po obecnej cenie - dwa dolary - były zupełnie bezwartościowe. Tak więc jako właściciel trzech milionów akcji utopiłem w Judicate sześć milionów, chociaż cena dwóch dolarów za sztukę była myląca. Firma przędła tak kiepsko, że trzeba by zbić ją do kilku centów.
Chyba że miało się do dyspozycji armię Strattonitów.
Strategia ucieczki byłaby bardzo dobra, gdyby nie pewien szkopuł. Otóż sprzedaż akcji nie wchodziła w grę, przynajmniej na razie. Kupiłem je bezpośrednio od Judicate, zgodnie z paragrafem sto czterdziestym czwartym ustawy o papierach wartościowych, co znaczyło, że mogę je sprzedać dopiero po dwóch latach, inaczej złamałbym prawo. Okres karencji kończył się już za miesiąc, dlatego Victor musiał pozostać na stanowisku troszkę dłużej. Sęk w tym, że to proste zadanie okazało się trudniejsze, niż myślałem. Firma krwawiła jak hemofilik w krzaku dzikiej róży.