Выбрать главу

Ponieważ za opcje Victora nikt nie dałby złamanego centa,

jego jedynym wynagrodzeniem była pensja w wysokości stu tysięcy dolarów rocznie, zupełna nędza w porównaniu z tym, co zarabiali jego koledzy. W przeciwieństwie do Pustaka Chińczyk nie był głupcem: doskonale zdawał sobie sprawę, że wykorzystując potęgę Stratton Oakmont, sprzedam moje akcje, kiedy tylko będę mógł i że jako szef zupełnie bezwartościowej spółki publicznej zostanie wtedy na lodzie.

Dlatego się martwił i dawał mi to do zrozumienia ustami Pustaka, który był jego marionetką już od czasów gimnazjalnych. A ja musiałem powtarzać mu w nieskończoność, że nie zamierzam puszczać go w trąbę, że postawię go na nogi, nawet gdyby miał zostać moim „słupem”.

Ale Zepsuty Chińczyk dawał się przekonać najwyżej na kilka godzin. Jakby moje słowa wpadały mu do głowy jednym uchem i wypadały drugim. Ten sukinsyn był po prostu paranoikiem. Dorastał w drapieżnym plemieniu dzikich Żydów, dlatego miał ogromny kompleks niższości. Skutkiem tego nienawidził teraz wszystkich Żydów, zwłaszcza tych najdzikszych, a przede wszystkim mnie. Jak dotąd udawało mi się go przechytrzyć - przechytrzyć i wymanewrować.

To właśnie przez to swoje powalone ego nie wszedł do grona pierwszych Strattonitów. Zamiast tego trafił do Judicate. I chciał się teraz wkupić do naszego wewnętrznego kręgu, uratować twarz, zrehabilitować się za to, że w 1988 roku, kiedy moi kumple przysięgali mi wierność, on podjął złą decyzję. Judicate była dla niego tylko przystankiem, sposobem na powrót do kolejki, nadzieją, że pewnego dnia podejdę do niego, klepnę go w ramię i powiem: „Vic, chcę, żebyś założył własną firmę brokerską, a tu masz kasę na jej otwarcie”.

Marzył o tym każdy Strattonita, a ja wspominałem o tym na wszystkich zebraniach - że jeśli będą ciężko pracowali i pozostaną mi wierni, pewnego dnia klepnę ich w ramię i ustawię w branży.

A wtedy naprawdę się wzbogacą.

Do tej pory zrobiłem to dwa razy: z Alanem Lipskym, moim najstarszym i najbardziej zaufanym przyjacielem, obecnie właścicielem Monroe Parker Securities, i Elliotem Loewensternem, też przyjacielem, obecnie właścicielem Biltmore Securities. Z Elliotem sprzedawałem lody, oczywiście nielegalnie. Latem chodziliśmy na plażę, łaziliśmy od koca do koca, wciskaliśmy plażowiczom włoskie lody i zarabialiśmy krocie. Z osiemnastokilowym termosem w ręku głośno wykrzykiwaliśmy cenę i wialiśmy przed gliniarzami, kiedy próbowali nas przepędzić. I kiedy nasi kumple obijali się albo harowali gdzieś za trzy i pół dolara za godzinę, my zgarnialiśmy cztery stówy dziennie. Każdego lata odkładaliśmy dwadzieścia tysięcy, z czego zimą płaciliśmy czesne za studia.

Obie firmy, Biltmore i Monroe Parker, radziły sobie fenomenalnie, zarabiając dziesiątki milionów i płacąc mi po kryjomu tantiemy w wysokości pięciu milionów rocznie tylko za to, że pomogłem je założyć.

Pięć milionów to niezła sumka, ale prawdę mówiąc, nie dostawałem jej za pomoc. Lipsky i Loewenstern wypłacali mi ją z szacunku i poczucia lojalności. Bo w gruncie rzeczy spoiwem, które nas łączyło, było to, że wciąż uważali się za Strattonitów. W moich oczach też wciąż nimi byli.

No i tak. Pustak stał przede mną, zapewniając mnie bez końca o lojalności Chińczyka, a ja i tak wiedziałem swoje. Bo jak ktoś, kto nieustannie podsycał w sobie głęboko zakorzenioną niechęć do Żydów, mógł pozostać wierny Wilkowi z Wall Street? Nie, Victor żywił do wszystkich urazę, gardził Strattonitami, wszystkimi razem i każdym z osobna.

Sprawa była jasna: nie istniał żaden powód, dla którego mógłbym go poprzeć, z czego wynikał inny problem, mianowicie taki, że nie sposób go było powstrzymać. Mogłem to wszystko jedynie opóźnić. Ale gdybym opóźnił za bardzo, naraziłbym się na ryzyko, że Chińczyk zrobi to beze mnie, bez mojego błogosławieństwa, co stworzyłoby niebezpieczny precedens i wzór dla moich Strattonitów - zwłaszcza gdyby mu się udało.

Tak - pomyślałem - moja władza jest tylko iluzją i szybko zniknie, jeśli nie będę myślał dziesięć kroków naprzód. Jakie to ironiczne i smutne. Dlatego nie miałem wyboru i zadręczałem się przed podjęciem każdej decyzji, analizując tysiące rzeczy, które mogły kierować zachowaniem innych. Czułem się jak popieprzony matematyk, specjalista od teorii gier, który większość dnia spędza pogrążony w myślach, próbując przewidzieć ruchy przeciwnika, planując stosowną do nich reakcję, zastanawiając się nad wynikiem ostatecznym. Takie życie wyczerpywało psychicznie i po pięciu latach zaczynałem powoli wysiadać. Doszło do tego, że chwili spokoju mogłem zaznać tylko na haju albo między udami mojej zmysłowej Księżnej.

Niemniej Chińczyka nie można było zignorować. Założenie firmy brokerskiej wymagało mikroskopijnego wprost kapitału; wystarczyło pięćset tysięcy dolarów, i to maksymalnie, co było niczym w porównaniu z zyskiem z samych tylko kilku pierwszych miesięcy działalności. Sfinansować go mógłby nawet Pustak, ale stanowiłoby to jawny akt wojny - gdyby udało mi się to udowodnić, co byłoby trudne.

W rzeczywistości Wanga powstrzymywał jedynie brak pewności siebie czy po prostu niechęć do tego, by wystawić na szwank swoje rozbuchane chińskie ego i malutkie chińskie jaja. Chciał gwarancji. Chciał wskazówek. Chciał emocjonalnego wsparcia, ochrony przed tymi, którzy sprzedają na krótko, ale przede wszystkim chciał dostawać duże pakiety naszych nowych emisji, najgorętszych akcji na Wall Street.

Wiedziałem, że będzie tego potrzebował, dopóki nie wymyśli, jak załatwić to inaczej.

A wtedy przestanie chcieć.

Założyłem, że zajmie mu to pół roku, że po pół roku odwróci się do mnie plecami. Sprzeda akcje, te ode mnie, co dodatkowo obciąży moich brokerów, którzy będą musieli je kupić. Masowa sprzedaż zbije cenę, co z kolei doprowadzi do tego, że klienci zaczną narzekać, a przede wszystkim do tego, że wyląduję z salą pełną niezadowolonych Strattonitów. Chińczyk natychmiast to wykorzysta i spróbuje mi ich wykraść, zarzucając ich fałszywymi obietnicami o lepszym życiu w Duke Securities. Tak - pomyślałem - będzie mały, szybki, zwinny i niebezpieczny. Przed takim trudno się obronić. Tymczasem ja byłem ociężałym kolosem słabo osłoniętym na flankach.

Dlatego musiałem działać z pozycji siły. Zgoda, byłem wielki i powolny, ale chociaż miałem nadwątlone flanki, w środku lśniła twarda stal. Dlatego postanowiłem uderzyć stamtąd, z samego środka. Tak, zgodzę się poprzeć Victora, uśpię jego czujność, a potem, w najmniej spodziewanym momencie, zaatakuję z taką furią, że zostanie bez środków do życia.

Ale wszystko po kolei: najpierw poproszę, żeby dał mi trzy miesiące na pozbycie się akcji Judicate. Na pewno to zrozumie i nie będzie niczego podejrzewał. Tymczasem ja spróbuję podejść Pustaka i skłonić go do kilku ustępstw. Ostatecznie jako właściciel dwudziestu procent udziałów Stratton Oakmont stał na drodze innym Strattonitom, którzy też mieli ochotę na kawałek tortu.

I wciągnąwszy Victora do interesu, dam mu zarobić porządne pieniądze, ale tylko porządne, nic więcej. Poradzę mu, żeby handlował w sposób, który delikatnie go odsłoni. O tak, znałem różne chwyty, różne sztuczki, na których poznaliby się tylko najwytrawniejsi brokerzy, na pewno nie on. Połechtam to gigantyczne chińskie ego, radząc mu, żeby trzymał na koncie firmowym jak najwięcej aktywów, i kiedy będzie się tego najmniej spodziewał, kiedy będzie najsłabszy, rzucę na niego całą armię. Wymiotę tego kutasa z rynku. Sprzedam jego akcje za pośrednictwem ludzi i firm, o których nigdy w życiu nie słyszał i których nigdy nie powiązałby ze mną, tak że pozostanie mu tylko wytrzeszczyć oczy i podrapać się w ten wielki łeb. Rozpętam kanonadę, będę sprzedawał tak szybko, że zanim się spostrzeże, wyleci z interesu i wreszcie będę miał go z głowy. Tym razem na zawsze.

Oczywiście Pustak straci na tym trochę pieniędzy, ale na biednego nie trafiło. Zapiszę to w rubryce „straty uboczne”.

Uśmiechnąłem się do niego.

- Tak jak powiedziałem, pogadam z nim, bo cię szanuję. Ale dopiero w przyszłym tygodniu, wcześniej nie dam rady. Spotkajmy się w Atlantic City po naradzie z figurantami. Rozumiem, że Victor jedzie, tak?