Выбрать главу

- Danny! - powiedziałem głośniej. - Obudź się, do cholery! Poooruuush! Obudź się, kutasie, i rozwiąż mnie!

Wciąż nic. Nabrałem powietrza, odchyliłem się do tyłu i zaprawiłem go z byka w ramię.

Natychmiast otworzył oczy i zamknął usta. Potrząsnął głową i spojrzał na mnie przez te kretyńskie okulary.

- Co... co się stało? Co znowu zrobiłeś?

- Co znaczy „znowu”? Rozwiąż mnie, do kurwy nędzy, bo rozwalę ci te durne pingle!

- Nie mogę - odparł z niepewnym uśmiechem. - Przyjdą tu z paralizatorem.

- Z czym? - spytałem skonsternowany. - Co ty pieprzysz? Z jakim paralizatorem?

Danny ciężko westchnął.

- Posłuchaj - powiedział przyciszonym głosem. - Mamy problem. Dobierałeś się do Franki. - Ruchem głowy wskazał jasnowłosą stewardesę. - Nad Atlantykiem. Chcieli zawrócić, ale przekonałem ich, że lepiej cię związać, i obiecałem, że nie wstaniesz. Ale na lotnisku może czekać policja. Chyba chcą cię aresztować.

Szybko przeszukałem pamięć krótką. Nic, zupełna pustka.

- Danny - powiedziałem ze ściśniętym sercem - nie mam pojęcia, o czym mówisz. Nic nie pamiętam. Co takiego zrobiłem?

Danny wzruszył ramionami.

- Łapałeś ją za cycki i chciałeś wpakować jej język do gardła. W innej sytuacji to nic strasznego, ale w samolocie... Tu nie firma, tu obowiązują inne zasady. Najgorsze jest to, że chyba się jej spodobałeś. - Pokręcił głową i ściągnął usta, jakby chciał powiedzieć: „Jezu, spłoszyć taką dupę!”. - Ale kiedy spróbowałeś zadrzeć jej spódnicę, w końcu się obraziła.

Obłęd.

- Dlaczego mnie nie powstrzymałeś?

- Próbowałem, ale rzuciłeś się na mnie z pięściami. Co ty wziąłeś?

- Nie wiem - wymamrotałem. - Nie pamiętam. Chyba... ze trzy czy cztery „cytrynki”, potem... potem trzy tabletki temazepamu i... nie wiem, ze dwie xanaxu. I jeszcze morfinę na krzyż. Ale morfinę i temazepam przepisał mi lekarz, więc to nie moja wina.

Trzymałem się tej pocieszającej myśli, dopóki mogłem. Ale powoli zaczynała dopadać mnie rzeczywistość. Usiadłem wygodniej i spróbowałem zaczerpnąć z niej trochę sił. Ale nagle ogarnęła mnie panika.

- Chryste, Księżna! Co będzie, jeśli się dowie? Kurwa, mam przesrane! Co ja jej powiem? Jeśli to trafi do gazet... Boże, ona mnie ukrzyżuje! Nie pomogą żadne przeprosiny... - Nie byłem w stanie dokończyć zdania. Odetchnąłem głęboko i wtedy zalała mnie druga fala paniki. - I FBI! Mieliśmy zachować incognito, dlatego lecimy komercyjnymi liniami! A teraz... aresztowanie w Szwajcarii! Zabiję tego Edelsona. To on przepisał mi te cholerne prochy. Dobrze wie, że biorę „cytrynki”... - Rozpaczliwie próbowałem zwalić na kogoś winę. - Wie, mimo to przepisał mi środki nasenne! Co za kutas! Gdybym go poprosił, dałby mi pewnie heroinę na drzazgę w palcu. Koszmar. Czy może być coś gorszego? Aresztowanie w Szwajcarii, w największej pralni brudnych pieniędzy na świecie. Jeszcze nic nie wypraliśmy, a już mamy kłopoty. - Zwiesiłem głowę. - To zły znak, Danny. Rozwiąż mnie. Nie wstanę. - Nagle doznałem olśnienia. - A może ją przeprosić, tę stewardesę? Jakoś to załagodzić? Ile masz przy sobie forsy?

Danny zaczął mnie rozwiązywać.

- Dwadzieścia patyków, ale lepiej z nią nie rozmawiaj. Tylko pogorszysz sprawę. Widziałem, jak wkładasz jej rękę do majtek. Dasz powąchać palce?

- Zamknij się! Przestań gadać i rozwiąż mnie w końcu.

- Daj mi resztę „cytrynek” - odparł z uśmiechem. - Przemycę je przez kontrolę.

Pomodliłem się w duchu, żeby słynący z dyskrecji Szwajcarzy nie chcieli robić sobie złej reklamy, która mogłaby zepsuć im reputację. Trzymałem się tej myśli jak pies kości, jak rozbitek koła ratunkowego, podczas gdy samolot powoli schodził do lądowania.

*

Z kapeluszem w ręku i tyłkiem na stalowoszarym krześle spojrzałem na trzech siedzących przede mną celników.

- Naprawdę nic nie pamiętam. Po prostu boję się latać, stąd te tabletki. - Wskazałem dwie fiolki na blacie szarego metalowego biurka. Dzięki Bogu, że na etykietkach widniało moje nazwisko; w tych okolicznościach to było najważniejsze. Bo „cytrynki” spoczywały bezpiecznie w okrężnicy zstępującej Danny’ego, która - jak zakładałem - zdążyła już przejść przez kontrolę.

Celnicy zaczęli trajkotać w jakimś dziwnym francuskim dialekcie. Brzmiało to tak, jakby usta mieli pełne szwajcarskiego sera. To niesamowite, bo chociaż nawijali z prędkością światła, ich wargi były zaciśnięte jak wnyki, a szczęki ani drgnęły.

Rozejrzałem się po pokoju. To areszt? Ze Szwajcarami nigdy nic nie wiadomo. Mieli kamienne twarze, jak roboty wiodące życie z monotonną precyzją szwajcarskiego zegarka, podczas gdy cały pokój krzyczał: „Wkroczyłeś do strefy cienia, kutasie!”. Ani jednego okna. Ani jednego obrazka. Ani jednej kartki papieru. Żadnych ołówków, piór, lamp i komputerów. Nie było tam nic oprócz czterech stalowoszarych krzeseł, stalowoszarego biurka i zwiędłej pelargonii powoli dogorywającej w kącie.

Chryste, może zażądać rozmowy z naszą ambasadą? Nie, ty durniu. Pewnie jesteś na jakiejś liście i cię obserwują. Musiałem zachować incognito. Incognito: taki był mój cel.

Przeniosłem wzrok. Celnicy wciąż gadali po francusku. Jeden trzymał fiolkę temazepamu, drugi mój paszport, a trzeci drapał się w swój cofnięty szwajcarski podbródek, jakby właśnie decydował o moim losie - a może go tylko swędziało?

W końcu przemówił ten z podbródkiem.

- Zechce pan opowiedzieć wszystko jeszcze raz?

„Zechce pan”? Dlaczego te głupie żabojady z taką lubością używały czasowników w trybie łączonym? Nic, tylko prośby i życzenia, same „zechce pan”, „mógłby pan”, prosilibyśmy pana”, i tak dalej. Dlaczego po prostu nie zażądali, nie kazali mi opowiedzieć wszystkiego od początku? Ale nie. Oni tylko „chcieliby” tego wysłuchać. Nabrałem powietrza, lecz zanim zacząłem mówić, otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł czwarty celnik. Ten miał na ramionach kapitańskie belki.

Niecałą minutę później trzech pierwszych wyszło z taką samą miną, z jaką weszło, a on wyjął papierosy, zapalił i zaczęliśmy rozmawiać. Puścił kilka kółek, kilka razy się sztachnął, wreszcie powiedział:

- Panie Belfort, bardzo przepraszamy za wszelkie niedogodności, jakie wynikły z tego nieporozumienia. Stewardesa zgodziła się nie wnosić oskarżenia. Tak więc jest pan wolny. Czekają na pana koledzy. Jeśli pan sobie życzy, z przyjemnością pana odprowadzę.

Hę? To takie proste? Szwajcarscy bankierzy zdążyli już mnie wykupić? Niesamowite. Wilk z Wall Street okazał się kuloodporny - znowu!

Uspokoiłem się, odprężyłem, zapomniałem o panice i natychmiast wróciłem myślą do Franki. Uśmiechnąłem się niewinnie do mojego nowego szwajcarskiego przyjaciela i powiedziałem:

- Skoro już mowa o życzeniach, chciałbym spytać, czy ktoś mógłby mnie skontaktować z tą stewardesą. - Zrobiłem pauzę i posłałem mu uśmiech wilka w owczej skórze.

Od razu spochmurniał.

Cholera. Podniosłem ręce otwartymi dłońmi w jego stronę i szybko dodałem:

- Oczywiście tylko po to, żeby oficjalnie przeprosić tę miłą blon... tę młodą damę i ewentualnie zaproponować jej finansową rekompensatę. - Chciałem puścić do niego oko, ale nie puściłem.

Żabojad przekrzywił głowę i przeszył mnie spojrzeniem z cyklu: ty obłąkany sukinsynu! Ale powiedział tylko:

- Wolelibyśmy, żeby podczas pobytu w Szwajcarii pan się z nią nie kontaktował. Bardzo to przeżyła, cierpi na... Jak to jest po angielsku? Na...

- Stres pourazowy?

- Właśnie. Można to tak nazwać. Dlatego prosimy, żeby pod żadnym pozorem nie próbował pan nawiązać z nią kontaktu. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że jeśli tylko będzie pan miał ochotę, znajdzie pan w naszym kraju wiele innych kobiet. Najwyraźniej ma pan tu bardzo wpływowych przyjaciół. - Z tymi słowami kapitan osobiście przeprowadził mnie przez kontrolę celną, nie podbiwszy mi nawet paszportu.

*

W przeciwieństwie do lotu samolotem przejażdżka limuzyną przebiegła bez żadnych ekscesów. I tak było dobrze. Chwila wytchnienia i spokoju po porannym chaosie świetnie mi zrobiła. Jechałem do słynnego Le Richemond, podobno najlepszego hotelu w Szwajcarii. Według moich szwajcarskich kolegów bankierów nie było tu przybytku bardziej eleganckiego i wytwornego.