Dlatego tak - byłem ostrożny. Ale ostrożny był również mój dobry przyjaciel Al, mój pierwszy mentor, człowiek, któremu dużo zawdzięczałem. Więc jeśli złapali jego... Wszystko wskazywało na to, że nie mam zbyt dużych szans.
I to było moje drugie złe przeczucie tego dnia. Ale wtedy nie wiedziałem jeszcze, że nie ostatnie.
ROZDZIAŁ 13
Wielkie pranie
Bank Union Bancaire Privée mieścił się w błyszczącym wieżowcu z czarnego szkła, który strzelał w niebo na wysokość dziesięciu pięter z trzewi rojącej się od żabojadów Genewy. Stał przy rue du Rhône, co znaczyło chyba ulica Rodańska, od Rodanu, w samym centrum dzielnicy luksusowych sklepów, ledwie rzut kamieniem od mojego ulubionego gejzeru.
W przeciwieństwie do banków amerykańskich, gdzie zaraz za drzwiami jest sala pełna uśmiechniętych kasjerów, ukrywających się za szybami z kuloodpornego szkła, w holu tego zobaczyłem tylko jedną młodą kobietę otoczoną czterdziestoma tonami włoskiego marmuru. Siedziała przy mahoniowym biurku, tak wielkim, że mógłbym wylądować na nim śmigłowcem. W jasnoszarym kostiumie ze spodniami i białej bluzce z wysokim kołnierzykiem miała kamienną twarz, upięte w ciasny kok jasne włosy i idealną cerę bez jednej choćby zmarszczki czy minimalnej skazy. Kolejny szwajcarski robot - pomyślałem.
Kiedy podeszliśmy bliżej, przyjrzała się nam podejrzliwie. Już wiedziała. Na sto procent. Oczywiście, że wiedziała. Miała to wypisane na twarzy. Dwóch młodych amerykańskich kryminalistów przyszło tu wyprać nielegalnie zdobytą forsę. Dwóch dilerów, którzy wzbogacili się, sprzedając prochy dzieciom.
Nabrałem powietrza, chcąc jej wytłumaczyć, że jesteśmy tylko uzależnionymi od prochów giełdziarzami, zwykłymi oszustami, że - na miłość boską! - nikomu prochów nie sprzedajemy, a już na pewno nie dzieciom.
Ale na szczęście postanowiła zachować te podejrzenia dla siebie i nie indagowała nas o rodzaj przestępstwa, jakie popełniliśmy.
- W czym mogłabym panom pomóc? - spytała tylko tyle.
„Mogłabym”? Jezu Chryste, znowu ten język!
- Tak, jestem umówiony z panem Jeanem Jakiem Saurelem? Nazywam się Jordan Belfort? - Kurwa mać, dlaczego ja gadam samymi pytaniami? - pomyślałem. Ci Szwajcarzy źle na mnie działali.
Myślałem, że android odpowie, ale milczał. Popatrzył tylko najpierw na mnie, potem na Danny’ego, obcinając nas od głowy po czubki butów. A potem, aby podkreślić, jak fatalnie wymówiłem nazwisko Saurela, odparł:
- Aaa, z monsieur Jeanem Jakiem Saurelem! - Jak cudownie to zabrzmiało! - Tak, oczywiście, czekają na pana na piątym piętrze. - Wskazała windę.
Weszliśmy do wyłożonej mahoniem windy, którą obsługiwał młody mężczyzna w mundurze marszałka dziewiętnastowiecznej armii szwajcarskiej.
- Pamiętaj, co ci powiedziałem - szepnąłem do Danny’ego. - Bez względu na to, co się będzie działo, wychodzimy, mówiąc, że nie jesteśmy zainteresowani. Jasne?
Kiwnął głową.
Wysiedliśmy i ruszyliśmy przed siebie długim korytarzem. Tu też królował mahoń, tu też pachniało bogactwem. I było tak cicho, że poczułem się jak w trumnie, lecz wolałem nie wyciągać z tego wniosków. Zamiast tego głębiej odetchnąłem, zmierzając w stronę wysokiego, szczupłego mężczyzny, który czekał na nas na końcu korytarza.
- Pan Belfort! Pan Porush! Dzień dobry! - zaczął ciepło Jean Jacques Saurel. Uścisnęliśmy sobie ręce. Potem posłał mi lekko drwiący uśmiech. - Ufam, że ta paskudna przygoda na lotnisku była tylko niemiłym wyjątkiem i że nie narzeka pan na pobyt w Genewie. Musi pan opowiedzieć mi przy kawie o tej stewardesie. Koniecznie!
I puścił do mnie oko.
Co za facet! Na pewno nie był typowym szwajcarskim żabojadem. Wyglądał mi raczej na typowego eurośmiecia, ale był tak uprzedzająco grzeczny, że po prostu nie mógł być Szwajcarem. Miał oliwkową cerę, ciemnobrązowe włosy, które nosił starannie zaczesane do góry, jakby urodził się na Wall Street, szczupłą, pociągłą twarz i długi, patykowaty nos, ale wszystko to razem ładnie do siebie pasowało. Był w nienagannie skrojonym wełnianym garniturze w szarawe prążki, białej koszuli z podwójnym mankietem i niebieskim krawacie, chyba dość drogim. Ubranie leżało na nim tak ładnie, jak mogło leżeć tylko na tych pieprzonych Europejczykach.
Odbyliśmy krótką rozmowę na korytarzu, podczas której dowiedziałem się, że nie jest Szwajcarem, tylko Francuzem, pracownikiem jednej z francuskich filii Union Bancaire Privée. To miało sens. Zaimponował mi jak cholera, mówiąc, że czuje się nieswojo ze względu na Kaminsky’ego, ale ponieważ to on nas im przedstawił, jego obecność była nieunikniona. Zasugerował, żebyśmy nie wdawali się w szczegóły i omówili wszystko na spotkaniu w cztery oczy jeszcze tego samego dnia po południu albo nazajutrz. Odparłem, że z tego samego powodu zamierzałem okazać brak zainteresowania ich ewentualnymi propozycjami, na co ściągnął usta i z aprobatą pokiwał głową, jakby chciał powiedzieć: „Nieźle!”. Na Danny’ego nawet nie spojrzałem. Wiedziałem, że jest pod wrażeniem.
Jean Jacques wprowadził nas do sali konferencyjnej, która wyglądała jak miejsce spotkań klubu palaczy. Przy długim szklanym stole siedziało sześciu szwajcarskich żabojadów: wszyscy byli w tradycyjnym stroju służbowym i wszyscy albo trzymali w ręku papierosa, albo właśnie odłożyli go do popielniczki. Salę wypełniała olbrzymia chmura dymu.
No i był również Kaminsky. Siedział wśród nich w tym koszmarnym tupeciku i wyglądał tak, jakby owinął sobie łeb jakimś ścierwem. Miał okrągłą, tłustą gębę i uśmiechał się do mnie tak bezczelnie, że miałem ochotę dać mu w pysk. Przez chwilę chciałem nawet poprosić, żeby wyszedł, ale zmieniłem zdanie. Nie, powinien zostać i na własne uszy usłyszeć, że nie zamierzam robić tu żadnych interesów.
Po kilku minutach rozmowy o niczym powiedziałem:
- Interesują mnie wasze prawa dotyczące tajemnicy bankowej. Od amerykańskich adwokatów słyszałem wiele sprzecznych opinii. Kiedy i w jakich okolicznościach wasze władze poszłyby na współpracę z naszym rządem?
Odpowiedział mi, a właściwie zaczął odpowiadać Kaminsky:
- Właśnie to jest w tym najlepsze, bo...
Nie pozwoliłem mu dokończyć.
- Gary, gdyby interesowało mnie twoje zdanie, tobym, kurwa... - Ugryzłem się w język, zdając sobie sprawę, że te szwajcarskie roboty nie pochwaliłyby pewnie mojego soczystego języka. I z pokorą dodałem: - Przepraszam. To spytałbym cię o to już w Nowym Jorku.
Żabojady uśmiechnęły się do siebie i zgodnie pokiwały głową. Niewypowiedziane przesłanie brzmiało: „Tak, ten Kaminsky i wygląda na durnia, i durniem jest”. Ale ja myślałem już krok naprzód. Gdybym zrobił z nimi jakiś interes, Kaminsky dostałby od nich coś w rodzaju znaleźnego. Na pewno, inaczej dlaczego tak bardzo chciałby mnie uspokoić? Początkowo myślałem, że jest tylko kolejnym frajerem, który lubi się popisywać wiedzą na egzotyczne tematy. Na Wall Street roiło się od takich. Nazywaliśmy ich dyletantami. Ale teraz doszedłem do wniosku, że kierują nim pobudki finansowe. Gdybym otworzył u nich konto, dowiedziałby się o tym poprzez znaleźne. W tym tkwił cały problem.
Ale Jean Jacques czytał w moich myślach.
- Pan Kaminsky lubi wygłaszać pochopne opinie, zwłaszcza w takich sprawach. To bardzo dziwne, zważywszy na to, że na pańskiej decyzji ani nic nie straci, ani nie zyska. Otrzymał już od nas niewielką rekompensatę za swój trud. To, czy postanowi pan nawiązać współpracę z Union Banc, czy nie, nie będzie miało żadnego wpływu na zawartość jego portfela.
Kiwnąłem głową. Zaciekawiło mnie, że Saurel nie używa tych wszystkich gładkich słówek. Mówił doskonałą angielszczyzną, płynną, idiomatyczną, i w ogóle.
- Ale wracając do pańskiego pytania - ciągnął. - Szwajcarskie władze współpracowałyby z pańskimi tylko wtedy, gdyby domniemane przestępstwo było również przestępstwem w świetle tutejszego prawa. Weźmy pierwszy lepszy przykład: w Szwajcarii nie ma praw dotyczących uchylania się od płacenia podatków. Tak więc gdyby Amerykanie zwrócili się do nas z prośbą o nawiązanie współpracy w tej kwestii, zmuszeni bylibyśmy odmówić.