W drodze do hotelu nie zamieniliśmy prawie słowa. Gapiłem się w okno i nie widziałem nic oprócz duchów milionów Żydów szukających swoich pieniędzy. W dodatku noga paliła mnie żywym ogniem. Chryste, gdyby nie ten chroniczny ból, już dawno rzuciłbym w cholerę narkotyki. Siedziałem jak na szpilkach. Minęło ponad dwadzieścia cztery godziny, odkąd coś wziąłem, i umysł miałem tak bystry, że mógłbym rozwiązać każdy problem, nawet nierozwiązywalny. Ale jak obejść to przeklęte szwajcarskie prawo bankowe? Sprawa była prosta: gdybym otworzył konto w Union Bancaire, musiałbym dać im ksero paszportu, które umieszczono by w moim dossier. I gdyby nasz Departament Sprawiedliwości wszczął przeciwko mnie śledztwo w związku z oszustwami giełdowymi - co stanowiło przestępstwo i w Szwajcarii - byłbym ugotowany. Federalnych nie powstrzymałoby nawet to, że początkowo nie wiedzieliby, które konto jest moje i z którym bankiem robię interesy. Nakaz sądowy powędrowałby prosto do szwajcarskiego Ministerstwa Sprawiedliwości, a to rozesłałoby pismo do miejscowych banków, żądając ujawnienia wszystkich kont należących do wymienionego w wezwaniu osobnika.
I byłoby po herbacie.
Chryste, wyszedłbym na tym lepiej, gdybym trzymał się moich figurantów w Stanach. Bo ci po prostu skłamaliby pod przysięgą, i tyle. Nie była to myśl przyjemna, ale przynajmniej nie zostawiłbym za sobą żadnych śladów.
Zaraz, chwileczkę. Kto powiedział, że muszę dać im ksero mojego paszportu? Czy nie może przyjechać tu któryś z moich ludzi i otworzyć konta na swój? Jakie istniało prawdopodobieństwo, że federalni natrafią na nazwisko amerykańskiego „słupa” w „słupie” szwajcarskim? „Słup” w „słupie”. To jest to, podwójne zabezpieczenie! Gdyby nasze władze wezwały tutejszy rząd do ujawnienia dokumentów dotyczących Jordana Belforta, szwajcarskie Ministerstwo Sprawiedliwości rozesłałoby do banków stosowne pismo i niczego by nie znalazło!
Właściwie to dlaczego miałbym ograniczać się tylko do moich obecnych figurantów? W przeszłości wybierałem ich, kierując się nie tylko ich spolegliwością, ale i tym, czy potrafili generować duże zyski bez wzbudzania podejrzeń urzędu skarbowego. Taką kombinację trudno było znaleźć. Moim głównym „słupem” był Elliot Lavigne, który z dnia na dzień stawał się moim koszmarem z Elm Street. To on wciągnął mnie w „cytrynki”. Był prezesem Perry Ellis, jednego z największych producentów odzieży w Stanach. Ale to, że zajmował tak wysokie stanowisko, było trochę mylące. W gruncie rzeczy był dziesięć razy bardziej obłąkany niż Danny. Tak, chociaż trudno to sobie wyobrazić, zawsze uważałem, że Danny jest przy nim jak niewinny chórzysta.
Elliot, istny demon seksu, nie tylko nałogowo uprawiał hazard i ćpał, ale i kompulsywnie zdradzał żonę. Kradł miliony dolarów rocznie z Perry Ellis, mając tajną umowę z zagranicznymi firmami, na podstawie której pobierały one parę dolarów więcej od sztuki ubrania, po czym szybciutko mu tę nadwyżkę zwracały. Zyski szły w miliony. Ilekroć dawałem mu zarobić na nowej emisji, rozliczał się ze mną tą samą gotówką, którą dostał z zagranicy. Była to wymiana doskonała, bez żadnych śladów na papierze. Ale Elliot zaczynał się ostatnio psuć. Górę coraz częściej brały w nim hazard i dragi. Coraz częściej zalegał z płatnościami. Wisiał mi już prawie dwa miliony dolarów. Gdybym jednak kompletnie go odciął, straciłbym wszystko, i to na sto procent. Dlatego eliminowałem go z gry stopniowo, wciąż podsyłając mu nowe akcje, żeby miał z czego mnie spłacać.
W sumie sprawił się bardzo dobrze. Zarobiłem dzięki niemu ponad pięć milionów w gotówce, która spoczywała teraz bezpiecznie w skrzynkach depozytowych w Stanach. Jak przerzucić tyle kasy do Szwajcarii, tego wciąż nie wiedziałem, chociaż miałem kilka pomysłów. Już za kilka godzin zamierzałem omówić je z Saurelem. Tak czy inaczej zawsze wiedziałem, że zastąpienie Elliota figurantem, który bez śladu wygeneruje tyle pieniędzy, będzie bardzo trudne. Ale teraz, ze Szwajcarią jako główną warstwą ochronną, nie musiałem się już tym martwić. Wystarczyło wpłacić kasę na konto i pobierać odsetki. Jedynym problemem, jakiego nie poruszyłem na spotkaniu z bankierami, było to, w jaki sposób mógłbym z tych pieniędzy korzystać. Bo niby jak miałem je wydawać? Jakimi kanałami przerzucać je po wypraniu z powrotem do Stanów, aby tam je zainwestować? Wiele pytań wciąż pozostawało bez odpowiedzi.
Najważniejsze było to, że dzięki Szwajcarii mogłem dobierać figurantów, kierując się wyłącznie ich spolegliwością. To otwierało przede mną o wiele większe możliwości i natychmiast pomyślałem o rodzinie mojej żony. Nikt z jej bliskich nie był obywatelem Stanów Zjednoczonych - wszyscy mieszkali w Anglii, z dala od wścibskich nosów tych z FBI. Federalne przepisy, kierujące naszym rynkiem kapitałowym, przewidywały mało znaną ulgę, która pozwalała obcokrajowcom inwestować w spółki publiczne na znacznie bardziej korzystnych warunkach niż obywatelom amerykańskim. Była to tak zwana Regulacja S, dzięki której zagraniczniacy mogli kupować i sprzedawać akcje takich spółek, unikając dwuletniej karencji wymaganej przez paragraf 144 ustawy o papierach wartościowych. Według tejże regulacji obcokrajowiec musiał przetrzymać je tylko przez czterdzieści dni. To idiotyczne prawo dawało im nieprawdopodobną wprost przewagę nad amerykańskimi inwestorami. Skutkiem jego wprowadzenia - tak jak skutkiem większości regulacyjnych zbuków - była fala masowych nadużyć, ponieważ sprytni Amerykanie natychmiast zaczęli dogadywać się po kryjomu z zagraniczniakami i nielegalnie wykorzystując Regulację S, inwestować na giełdzie bez dwuletniej karencji zawarowanej przez paragraf 144. Wiele razy zgłaszali się do mnie ludzie, którzy za drobną opłatą gotowi byli służyć mi swoim nazwiskiem i nieamerykańskim obywatelstwem. Ale ja zawsze odmawiałem. W uszach wciąż pobrzmiewały mi przestrogi Ala Abramsa. Miałbym zaufać jakiemuś obcokrajowcowi? W dodatku w tak nielegalnej sprawie? Wykorzystywanie podstawionych zagraniczniaków było poważnym przestępstwem i na pewno zaalarmowałoby FBI. Dlatego trzymałem się od nich z daleka.
Ale teraz z podwójnym szwajcarskim zabezpieczeniem, z krewnymi żony jako zabezpieczeniem dodatkowym... Wszystko zaczęło nagle wyglądać o wiele mniej ryzykownie.
I wtedy przed oczami stanęła mi Patricia, ciotka mojej żony. Nie, moja ciotka! Tak, odkąd ożeniłem się z Księżną, Patricia była i moją ciotką. Już od pierwszego spotkania wiedzieliśmy, że pokrewne z nas dusze. To było trochę dziwne, zważywszy na to, w jakiej sytuacji mnie wtedy zobaczyła. Było to przed dwoma laty, w hotelu Dorchester w Londynie: weszła do pokoju w chwili, gdy rzygałem po przedawkowaniu „cytrynek”. Może nie tyle rzygałem, ile topiłem się w muszli klozetowej. Ale zamiast mnie osądzać zaczęła czule do mnie przemawiać i została na całą noc, żeby podtrzymywać mi głowę, kiedy wyrzucałem z siebie truciznę, którą dobrowolnie połknąłem. Potem, kiedy fala za falą przyszły napady lęku po kokainie, którą doprawiłem „cytrynki”, przeczesywała mi ręką włosy, tak jak moja matka, kiedy byłem mały. Lęk po kokainie próbowałem złagodzić xanaxem, ale ponieważ xanaxu też nie udało mi się utrzymać w żołądku, dosłownie wychodziłem, a właściwie wypełzałem z własnej skóry. Nazajutrz zjedliśmy razem lunch i nie wzbudzając we mnie najmniejszego poczucia winy, namówiła mnie jakoś do rzucenia prochów. I nie brałem ich aż przez dwa tygodnie. Spędzałem z Nadine wakacje w Anglii i nigdy przedtem nie żyliśmy tak zgodnie. Byłem tak szczęśliwy, że myślałem nawet o przeprowadzce do Anglii, gdzie miałbym Patricię pod ręką. Ale w głębi serca wiedziałem, że to tylko fantazja. Moje miejsce było w Ameryce. W Ameryce miałem władzę, co znaczyło, że musiałem wrócić. I kiedy w końcu wróciłem, pod wpływem Danny’ego Porusha, Elliota Lavigne’a i wesołej kompanii moich brokerów ponownie wpadłem w nałóg. A ponieważ wciąż bolał mnie krzyż, a noga ciągle płonęła żywym ogniem, wpadłem znacznie głębiej niż przedtem.
Ciocia Patricia, emerytowana nauczycielka i potajemna anarchistka, miała sześćdziesiąt pięć lat. Nadawałaby się doskonale. Gardziła wszystkim, co miało związek z jakąkolwiek formą rządu i rządzenia, i bez wahania mogłem jej zaufać. Gdybym tylko ją o to poprosił, uśmiechnęłaby się swoim najcieplejszym uśmiechem i już nazajutrz wsiadłaby do samolotu. Poza tym nie miała pieniędzy. Ilekroć się widywaliśmy, proponowałem jej więcej, niż mogłaby wydać w ciągu roku. Ale zawsze odmawiała. Była zbyt dumna. Ale teraz mógłbym jej powiedzieć, że ponieważ świadczy mi cenne usługi, ma pełne prawo do stosownego wynagrodzenia. Pozwoliłbym jej wydawać, ile by tylko chciała. Z pucybuta zmieniłbym ją w milionerkę. Co za cudowna myśl! Zresztą wydawałaby pewnie tyle co nic. Dorastała na powojennych zgliszczach i utrzymywała się teraz z niziutkiej emerytury. Po prostu nie umiałaby szastać pieniędzmi, nawet gdyby bardzo chciała. Zamiast tego pewnie rozpieszczałaby swoje wnuki. I bardzo dobrze. Od razu zrobiło mi się cieplej na duszy.