- Odstaw tę szklankę, złotko, i przestań płakać. Proszę. Wszystko ci wyjaśnię.
Powoli, niechętnie opuściła szklankę na wysokość brzucha.
- To dalej, wyjaśniaj - odparła, ani trochę mi nie wierząc. - Niech usłyszę kolejne kłamstwo z ust człowieka, który z tego żyje.
Fakt, to prawda. Wilk rzeczywiście żył z kłamstwa, ale jeśli chciało się być wpływowym brokerem... Cóż, taka była Wall Street. Wszyscy o tym wiedzieli, zwłaszcza ona, Księżna, dlatego nie miała prawa być na mnie zła, przynajmniej z tego powodu. Mimo to spokojnie przełknąłem jej sarkazm, odczekałem chwilę, żeby ułożyć sobie w głowie jakąś bzdurną bajeczkę, i powiedziałem:
- Po pierwsze, źle to wszystko zrozumiałaś. Nie zadzwoniłem do ciebie tylko dlatego, że dopiero o jedenastej okazało się, że tak późno wrócę do domu. Wiem, że sen przed północą dobrze ci robi. O dwunastej na pewno już spałaś, więc po co miałem dzwonić?
- O tak, jesteś tak kurewsko troskliwy - odparła jadowicie. - Dziękuję szczęśliwej gwieździe za tak troskliwego męża. - Sarkazm sączył się z tego jak ropa z wrzodu.
Zignorowałem to i teatralnie westchnąłem.
- Dobrze, miałaś swoją poranną rozrywkę. Teraz wracaj do łóżka i daj mi buziaka. Oblałaś mnie, ale wciąż cię kocham.
To jej spojrzenie!
- Chcesz się teraz... pieprzyć?
Uniosłem wysoko brwi, energicznie kiwnąłem głową i posłałem jej spojrzenie, jakie posyła matce siedmioletni chłopiec, kiedy ta go spyta: „Chcesz loda, synku?”.
- Świetnie! - wrzasnęła Księżna. - To pieprz się sam!
Z tymi słowami moja powabna żona otworzyła ważące trzysta kilogramów drzwi - z litego mahoniu, prawie czterometrowej wysokości, tak mocne, że wytrzymałyby eksplozję bomby atomowej o mocy dwunastu kiloton - wyszła z sypialni i delikatnie je zamknęła. Cóż, głośny trzask mógłby zostać źle zrozumiany przez dziwaczną menażerię, jaką byli nasi domowi pomocnicy.
Nasza dziwaczna menażeria: pięć przyjemnie pulchnych hiszpańskojęzycznych pokojówek, z których dwie pracowały tu wraz z mężami; roztrajkotana niania z Jamajki, która ciągle wydzwaniała do rodziny w kraju, nabijając mi rachunek za telefon - na tysiąc dolarów miesięcznie; izraelski elektryk, który łaził za Nadine jak zakochany szczeniak za swoją panią; złota rączka, majster do wszystkiego, typowy przedstawiciel białej hołoty z południa, facet o motywacji uzależnionego od heroiny ślimaka morskiego; moja osobista pokojówka Gwynne, która potrafiła odgadnąć każde moje życzenie, bez względu na to, jak dziwaczne; Rocco i Rocco, zawsze uzbrojeni ochroniarze, którzy trzymali na dystans wszelkiej maści złodziei i bandytów, chociaż ostatnie przestępstwo w Old Brookville popełniono w 1643 roku, kiedy to osadnicy ukradli ziemię Indianom z plemienia Mattinecock; pięciu projektantów terenów zielonych na pełnym etacie, z których trzech pokąsała ostatnio moja czekoladowobrązowa labradorka Sally; gryzła każdego, kto śmiał podejść na trzydzieści metrów do kołyski Chandler, zwłaszcza jeśli ten ktoś miał skórę choćby o odcień ciemniejszą niż papierowa torebka ze sklepu; oraz nasz ostatni nabytek: dwoje biologów morskich, też na pełnym etacie, mąż i żona, którzy za dziewięćdziesiąt tysięcy dolarów rocznie utrzymywali nasz koszmarny staw w równowadze ekologicznej. No i był oczywiście George Campbell, mój czarny jak węgiel kierowca, który nienawidził wszystkich białych, a w szczególności mnie.
To, że mieliśmy tak liczną służbę, w niczym nie zmieniało faktu, że byłem teraz zupełnie sam, mokry i napalony jak wszyscy diabli, w rękach mojej ambitnej blond żony. Rozejrzałem się za czymś, czym mógłbym się wytrzeć. Chwyciłem połeć spływającego z góry chińskiego jedwabiu i spróbowałem tym. Nie, nic z tego. Najwyraźniej nasączono go jakimś środkiem impregnującym i skutek był taki, że materiał tylko przesuwał krople wody z miejsca na miejsce. Spojrzałem za siebie - poszwa na poduszkę! Była zrobiona z egipskiej bawełny, pewnie z miliona splotów na centymetr kwadratowy. Musiała kosztować kupę pieniędzy, w dodatku moich. Ściągnąłem ją z pękatej wsypy - gęsi puch oczywiście - i zacząłem się wycierać. Hmm, bawełna była taka gładka i mięciutka. I jak dobrze wchłaniała! Od razu poprawił mi się humor.
Przesunąłem się na drugą stronę łóżka, żeby uciec z mokrego miejsca. Naciągnąłem kołdrę na głowę i powróciłem na ciepłe łono snu. Do Venice. Głęboko odetchnąłem... Cholera jasna! Wszędzie pachniało Księżną! Cała krew natychmiast spłynęła mi do lędźwi. Chryste, mała szelma z tej mojej żony, rozbrykana szelma o cudownym zapachu. Musiałem sobie zwalić, teraz nie miałem już wyboru. Zresztą tak było najlepiej. Ostatecznie cała władza Księżnej zaczynała się i kończyła na wysokości mojego podbrzusza.
Już miałem zaznać odrobiny samoukojenia, gdy usłyszałem pukanie do drzwi.
- Kto tam? - spytałem głośno, żeby usłyszano mnie za tymi grubymi wrotami.
- To ja, Gwynne.
Ach, ten cudowny południowy akcent! Taki kojący. W sumie wszystko w Gwynne było kojące. To, że umiała przewidywać i zaspokajać moje potrzeby, że rozpieszczała mnie jak dziecko, którego ona i jej mąż Willie nie mogli spłodzić.
- Proszę - rzuciłem ciepło.
Wrota otworzyły się z cichutkim skrzypnięciem.
- Dzień dobry, dzień dobry! - powiedziała śpiewnie Gwynne. Niosła tacę ze szczerego srebra. Na tacy stała szklanka mrożonej kawy i buteleczka aspiryny Bayera. Pod lewą pachą miała biały ręcznik kąpielowy.
- Dzień dobry, Gwynne. Jak się pani miewa w ten piękny poranek? - spytałem teatralnie oficjalnym głosem.
- Och, świetnie, świetnie! - Tak ślicznie przeciągała i zniekształcała samogłoski. - Widzę, że leży pan na miejscu żony, więc podam panu kawę tam. I przyniosłam mięciutki ręcznik, żeby się pan wytarł. Pani Belfort mówiła, że oblał się pan wodą.
Kurwa mać, nie do wiary! Moja Martha Stewart wetknęła mi szpilę. Nagle zdałem sobie sprawę, że wciąż mam wzwód i że kołdra wygląda jak namiot. Cholera! Błyskawicznie podciągnąłem nogi.
Gwynne postawiła tacę na zabytkowym stoliku nocnym Księżnej.
- A teraz pana wytrę - oświadczyła. Nachyliła się i zaczęła wycierać mi ręcznikiem czoło, jakbym był niemowlęciem.
Jezu święty, ten dom to jeden wielki cyrk! No bo, kurczę, leżę na plecach ze stojącym jak maszt fiutem, a moja pulchna pięćdziesięciopięcioletnia murzyńska pokojówka, anachronizm z dawno minionej epoki, nachyla się nade mną ze swoimi wielkimi jak balony cycami i wymachując nimi kilka centymetrów nad moją twarzą, wyciera mnie wartym pięćset dolarów ręcznikiem kąpielowym z ręcznie haftowanym monogramem. Oczywiście Gwynne nie była wcale ciemnoskóra. O nie, ani trochę! Jak na ten dom, byłoby to zbyt normalne. Gwynne miała skórę jaśniejszą nawet od mojej. Domyślam się, że gdzieś, na którejś gałęzi jej drzewa genealogicznego, pewnie ze sto pięćdziesiąt lat temu, kiedy Dixieland był jeszcze Dixielandem, jej praprapraprababka, czarna niewolnica, została potajemną kochanką jakiegoś bogatego plantatora z południowej Georgii.
Tak czy inaczej ekstremalnie bliski widok jej olbrzymiego biustu natychmiast wypchnął krew z moich lędźwi, posyłając ją tam, gdzie trzeba, do wątroby i naczyń limfatycznych, gdzie miała zostać oczyszczona. Mimo to wciąż nie mogłem znieść tego, że Gwynne tak się nade mną nachyla, dlatego podziękowałem jej grzecznie, mówiąc, że poradzę sobie sam.
Chyba trochę posmutniała, ale powiedziała tylko:
- Okej - co zabrzmiało jak: Ohhhhkai. - Podać aspirynę?
Pokręciłem głową.
- Nie, nie trzeba. Ale dziękuję.
- Ohhhhkai, a może przynieść panu te małe białe tabletki, te na plecy? - spytała niewinnie. - Przynieść?
Chryste! Moja własna pokojówka proponuje mi „cytrynki” o wpół do ósmej rano! I jak ja miałem przestać ćpać? Dokądkolwiek szedłem, narkotyki wędrowały tam za mną, ścigały mnie i wołały. A już najgorzej było w firmie, bo z kieszeni moich młodych brokerów wysypywały się wszystkie możliwe prochy.