— Niechaj tak się stanie.
Kapłan klasnął w dłonie i żołnierz odmaszerował. Juli zrozumiał, że właśnie utracił swój skromny dobytek; oprócz przyodziewku na grzbiecie i rzeźbionego przez matkę noża wszystko odbierało mu wojsko. Kiwnąwszy Juliemu palcem Sataal bez jednego słowa ruszył w głąb Rynku. Juli z bijącym sercem podążył za nim. Przed wejściem na drewniany most przerzucony nad czeluścią, w której Vakk ciskał się i miotał, Juli obejrzał się i ponad rojnym targowiskiem, za sklepieniem dalekiej bramy, jego spojrzenie wyłowiło biel śniegu. Nie wiadomo dlaczego pomyślał o Iskadorze, dziewczynie z kaskadą czarnych włosów. I zaraz pośpieszył za kapłanem.
Minęli święte tarasy, gdzie wierni tłoczyli się, aby złożyć ofiarę u stóp posągu Akhy. Ściany za posągiem pokryte były zawiłymi freskami. Sataal przemknął koło nich i po niskich schodkach wprowadził Juliego w wąski, korytarz. Za zakrętem ogarnęły ich ciemności. Brzęknął dzwon. Juli potknął się, z duszą na ramieniu. Dotarł do Ziemi Świętej prędzej, niż się spodziewał.
W przeludnionym Pannowalu pierwszy raz otaczała go pustka. Echo powtarzało kroki. Juli mc nie. widział; kapłan w przedzie był przywidzeniem, nicością, czernią w czerni. Juli nie śmiał przystanąć ani wyciągnąć ręki, ani zawołać — teraz wymagano, aby podążał na ślepo, a wszystko, co go spotka, musi przyjąć jako próbę swoich intencji. Skoro Akha kocha grobowe ciemności, to Juli też ma je kochać. Mimo to ciążyła mu owa nieobecność wszystkiego, próżnia wpisująca się w jego zmysły samym szelestem.
Całą wieczność wędrowali do wnętrza ziemi, a przynajmniej tak się zdawało. Światło wtargnęło łagodnie, choć znienacka, snopem jak pal wrażony w toń jeziora stojącej ciemności, tworząc na dnie, świetlisty krąg, do którego zdążali niczym para utopców. To światło zarysowało masywną sylwetkę kapłana w czarno-białej, zwiewnej szacie. Pozwoliło Juliemu zorientować się nieco w otoczeniu.
Zniknęły ściany.
Było to straszniejsze niż całkowite ciemności. Tak już się zdążył przyzwyczaić do zatłoczonej osady, do tego, że ma zawsze w zasięgu ręki skałę, mur, męskie plecy czy kobiece ramiona, że poczuł lęk przestrzeni. Rymnął jak długi na posadzkę, aż mu dech zaparło. Kapłan nie obejrzał się. Dotarłszy do jasnej plamy maszerował dalej klap-klap równym krokiem, niemal w okamgnieniu znikając za kolumną mętnego blasku. Zrozpaczony, że go porzucają — chłopak zerwał się i pobiegł przed siebie. Podniósł spojrzenie, przyszpilony snopem światła. Wysoko nad głową zobaczył otwór, przez który wpadała jasność dnia. Tam w górze znajdowała się wszystko, co poznał w życiu, czego wyrzekał się dla boga ciemności. Dostrzegł chropowatą skałę. Nareszcie pojął, że znajduje się w komorze większej niż reszta Pannowalu i wyższej. Na jakiś sygnał — zapewne uderzenie dzwonu, które słyszał wcześniej — ktoś otworzył górne wyjście na świat zewnętrzny. Ku przestrodze? Dla pokusy? Czy żeby tylko zrobić na nim większe wrażenie? Być może i jedno, i drugie, i trzecie, są przecież o wiele sprytniejsi ode mnie — pomyślał i rzucił się w pogoń za znikającą postacią kapłana. Po chwili wyczuł bardziej, niż spostrzegł, że zgasło za nim światło; zamknięto górne wyjście. Wróciła czarna noc. W końcu dotarli na drugą stronę gigantycznej jaskini. Juli usłyszał, jak kapłan zwalnia kroku. Sataal nieomylnie trafił do furty i zastukał. Niebawem otworzono im. Zamigotała łojowa lampka, którą trzymała nad głową podstarzała kobieta, bez przerwy pociągająca nosem. Wpuściła ich do kamiennego korytarza, zapierając za nimi furtę. Juli zauważył maty na posadzce. Szereg drzwi. Z obu stron biegł po ścianie na wysokości biodra wąski ornament, któremu Juli chciał przyjrzeć się bliżej, ale nie śmiał; ornament stanowił jedyną ozdobę ścian. Pociągająca nosem baba zastukała do jednych z drzwi. Usłyszawszy odpowiedź Sataal pchnął je i gestem zaprosił Juliego do środka. Chyląc głowę Juli minął wyciągniętą rękę nauczyciela i wszedł do pokoju. Drzwi zamknęły mu się za plecami. Nigdy już nie zobaczył Sataala.
Na żelaznym stojaku paliła się podwójna lampa. Meble z kamienia były przenośne, zarzucone barwnymi kilimami. Za kamiennym stołem siedzieli dwaj mężczyźni, którzy bez uśmiechu podnieśli wzrok znad jakichś dokumentów. Jeden był kapitanem milicji; hełm z godłem w postaci koła spoczywał na stole przy jego łokciu. Siedzący obok wysuszony siwy kapłan o przyjaznym obliczu zamrugał jakby oślepiony samym widokiem twarzy Juliego.
— Juli z Zewnątrz? Przychodząc tutaj uczyniłeś krok na długiej drodze do tego, aby zostać kapłanem Wielkiego Akhy — powiedział piskliwym głosem. — Jestem ojciec Sifans i muszę cię najpierw napytać, czy popełniłeś grzechy, które nie dają spokoju twemu sumieniu i z których chciałbyś się wyspowiadać.
Nagłe odejście Sataala bez jednego słowa pożegnania speszyło Juliego, wszelako wiedział, że musi teraz wyrzec się takich przyziemnych spraw, jak miłość i przyjaźń.
— Nie mam się z czego spowiadać — rzekł ponuro, nie patrząc wysuszonemu kapłanowi w oczy.
Kapłan odchrząknął. Głos zabrał kapitan.
— Młodzieńcze, spójrz na mnie. Jestem kapitan Ebron ze Straży Północnej. Wjechałeś do Pannowalu saniami ciągnionymi przez zaprzęg asokinów zwany sforą Strzygi. Zostały one skradzione dwóm znamienitym obywatelom naszego miasta o imionach Atrimb i Prast, kupcom z Vakk. Ich zwłoki znaleziono niewiele mil stąd, nadziane na włócznie, jak gdyby obu zakłuto podczas snu. Co nam powiesz o tej zbrodni?
Juli utkwił spojrzenie w podłodze.
— Nic o niej nie wiem.
— A nam się zdaje, że wiesz o niej wszystko… Gdyby to przestępstwo popełniono na terenie Pannowalu, groziłaby za nie kara śmierci. Co masz do powiedzenia?
Juli poczuł, że drży. Nie tego się spodziewał.
— Nie mam nic do powiedzenia.
— W porządku. Nie możesz zostać kapłanem, dopóki ciąży na tobie ta wina. Musisz wyspowiadać się ze zbrodni. Pozostaniesz w zamknięciu tak długo, aż się przyznasz.
Kapitan Ebron klasnął w dłonie. Weszli dwaj żołnierze i chwycili Juliego. Chwilę szarpał się z nimi, próbując, jak silni są napastnicy, po czym dał się wyprowadzić z wykręconymi do tyłu rękami. Tak — myślał — Ziemia Święta… pełna kapłanów i żołnierzy. Załatwili mnie na cacy. Ale ze mnie głupek, ale ofiara. Och ojcze, czemuś mnie porzucił…
Żeby chociaż naprawdę potrafił zapomnieć owych dwóch panów. Podwójne zabójstwo wciąż mu ciążyło na duszy, mimo że usiłował je usprawiedliwiać przypominaniem sobie, że przecież oni chcieli go zabić. Ileż to nocy, leżąc na pryczy w Vakku i wpatrując się w odległe sklepienie, widział oczy pannowalczyka, tego, który usiadł i próbował wyrwać włócznię ze swych wnętrzności.
Cela była mała, wilgotna i ciemna. Ochłonąwszy z szoku samotności zbadał ją po omacku. Jego więzienie składało się z gołych ścian, jeśli nie liczyć śmierdzącego rynsztoka i niskiej półki do spania. Juli siadł na niej i ukrył twarz w dłoniach.
Dano mu mnóstwo czasu do namysłu. W czarnej jak smoła ciemności jego myśli żyły własnym życiem niczym majaki chorej wyobraźni. Ludzie znani mu i zupełnie obcy kręcili się wokół, zajęci tajemniczymi sprawami.
— Matko! — zawołał. Oto Onesa, taka jak przed chorobą, smukła i pełna życia, z powagą na pociągłej twarzy, w każdej chwili gotowa zajaśnieć uśmiechem do syna — co prawda uśmiechem powściągliwym, ledwo rozchyliwszy wargi. Szła z ogromną wiązką chrustu na plecach. W przedzie biegły czarne rogate prostaczki. Niebo pałało błękitem w promieniach Bataliksy i Freyra. Jasność oślepiła Onesę i Juliego, którzy wyszli ścieżyną z mrocznych modrzewi. Nigdy jeszcze nie było takiego błękitu; zdawało się, że barwi śnieżne zaspy i zalewa cały świat. Przed nimi sterczały ruiny jakiejś budowli. Mimo że została solidnie postawiona w zamierzchłej przeszłości, złe pogody skruszyły ją niczym starą hubę. Od frontu wiodły do niej niskie schodki, obecnie w ruinie. Cisnąwszy chrust Onesa wbiegła na nie prawie w podskokach, taka rozpierała ją radość. Uniosła dłonie w rękawicach i nawet zanuciła fragment piosenki w rześkim powietrzu. Rzadko oglądał Juli matkę w podobnym natroju. Dlaczego była w takim humorze? Dlaczego tak rzadko? Nie mając odwagi zadać tych pytań wprost, a spragniony jej słów, zapytał: