Выбрать главу

Przed zachodem słońca zerwał się znowu wicher, tak jak poprzednio wiejąc od lodowatych czap Barier prosto w pyski wędrownej armii. Ciągnące w jej szeregach fagory maszerowały z opuszczonymi głowami, z oczami jak szparki, a z kącików ich ust rozpryskiwały się długie strużki śliny, zamarzając im na piersiach, jak zamarza ciśnięte na lód sadło.

Świat sposępniał. Wutra, bóg niebios, zwinął kurtyny światłości i spowił swoje królestwo w całun chmur. Pewnie przegrał kolejną bitwę. Freyr wyjrzał spod tej ciemnej zasłony, kiedy dotykał już horyzontu. Pasma chmur podwinęły się, odsłaniając złote popioły, w których żarzył się strażnik. Dziarsko świecił nad pustkowiem, maleńki, lecz pełen blasku, świecił mocniej i bardziej oślepiająco niż jego gwiezdna druhna Bataliksa, mimo że miał trzy razy mniejszą tarczę. Pogrążył się w łonie ziemi i zniknął. Nastał półdzień, który przeważał latem i jesienią i który stanowił bodajże jedyną różnicę między tymi porami roku a jeszcze sroższymi miesiącami. Półdzień zalał nocne niebo mętną poświatą. Jedynie na Nowy Rok Bataliksa z Freyrem wschodziły razem. Obecnie pędziły samotny żywot, często skryte wśród chmur, stanowiących kłęby dymu z pożogi wojennej Wutry.

Z tego, jak dzień przechodził w półdzień, Juli wróżył pogodę. Smagające wiatry wyczarują niebawem śnieg swymi podmuchami. Przypomniała mu się rymowanka śpiewana w praolonecie, języku magii, rzeczy minionych, czerwonych ruin, języku katastrofy, pięknych kobiet, olbrzymów i obfitości pożywienia, języku niedostępnego wczoraj. Rymowanka ożyła w dusznych jaskiniach Barier:

Wutra w nędzy Freyra zwędzi, Nas w dymie uwędzi.

Jakby w odpowiedzi na zmianę jasności mrowie jajaków przebiegło powszechne drżenie i wszystkie naraz stanęły. Postękując kładły się tak jak stały na udeptanej ziemi, podwijając nogi pod siebie. U przeogromnych bijajaków byłoby to niemożliwe. Pozostały na nogach tam, gdzie im wypadło, uszami osłaniając oczy. Poszczególne grupki fagorów skupiały się dla towarzystwa; większość najzwyczajniej legła obojętnie na ziemi i tak zapadła w sen, plecami wparta w boki znieruchomiałych jajaków.

Posnęło wszystko. Dwie postacie, rozpłaszczone na skalnym występie, naciągnęły skórzaną osłonę na głowy i drzemały o pustych brzuchach, ukrywszy twarze w skrzyżowanych ramionach. — Spało wszystko oprócz chmary tnących i ssących insektów. Istoty zdolne do marzeń sennych przedzierały się przez senne zwidy, które przyniósł półdzień. Ktoś, kto by po raz pierwszy spojrzał na ten cały obraz pozbawiony cieni, za to pełen nieodstępnej niedoli, wziąłby go nie tyle za wizerunek świata, co scenę oczekiwania na formalny akt stworzenia.

W tym stanie zupełnego bezruchu coś poczęło ruch na niebie, chyba nieśpieszniej od rozkwitania zorzy, która uprzednio zawisła nad sceną. Od strony morza nadleciało samotne marzysko, szybując w powietrzu kilka metrów nad leżącą pokotem masą żywych istot. Z wyglądu było tylko wielkim skrzydłem, rozjarzonym czerwienią jak żar dogasającego ogniska, bijącym z ospałą jednostajnością. Zwierzęta drgały i rzucały się, kiedy nad nimi przelatywało. Przefrunęło nad skałą, na której leżały dwie istoty ludzkie, Juli z ojcem, tak jak jajaki, drgali i rzucali się we śnie, pod wpływem dziwnych wizji. Po czym zjawa odleciała samotnie w stronę gór na południu, zostawiając za sobą ogon czerwonych iskier, które gasły w powietrzu jak jej echa.

Po jakimś czasie zwierzęta obudziły się i podniosły na nogi. Strzepnęły uszami, krwawiącymi po gzich umizgach, i znów ruszyły naprzód. Ruszyły i bijajaki, i biegające tam i z powrotem gunandu. Ruszyły fagory. Przebudzeni ludzie przyglądali się ich odejściu. Przez cały drugi dzień ciągnęła wielka procesja i szalała zamieć, oblepiając zwierzęta śniegiem. Pod wieczór, gdy wicher gnał strzępy chmur po niebie, a mróz ciął jak nóż, Alechaw dostrzegł tyły stada. Nie były tak zwarte jak czoło. Maruderzy wlekli się w ogonie rozciągnięci na parę mil za stadem. Niektóre zwierzęta kulały, inne rzęziły boleśnie. Za nimi i po bokach przemykały podłużne puszyste stworzenia, czyhające tylko na okazję, żeby capnąć za pęcinę i powalić ofiarę na ziemię. Ostatnie fagory wcześniej minęły skalną półkę. Nie szły w ogonie, czy to z szacunku dla szorujących brzuchami po śniegu drapieżników, czy dlatego, że trudno byłoby maszerować po tak stratowanym terenie, przez góry łajna.

Teraz wstał i ojciec, kiwając na syna. Odstawszy chwilę z oszczepami w garściach, ześliznęli się na równy grunt.

— Bardzo dobrze — powiedział Alechaw.

Śnieg usłany był padliną, zwłaszcza nad brzegami Varku. Ścierwa potopionych zwierząt zatkały wyrwę w lodzie. Z tych, które legły na ziemię, by odpocząć, wiele zamarzło na śmierć i zdążyło już obrócić się w lód. Przeświecały teraz jako czerwone jądra brył lodu, nie do rozpoznania po przejściu zamieci.

Z radości, że może rozprostować nogi, młody Juli popędził susami, wydzierając — się na całe gardło. Dopadł rzeki i przeskakując lekkomyślnie z jednej bezkształtnej bryły lodu na drugą, śmiał się i wymachiwał rękami. Ojciec ostro przywołał go do siebie i wskazał na lód. Krążyły pod nim niewyraźne czarne kształty, niepełne kontury w warkoczach pęcherzyków powietrza. Smużyły szkarłatem mętny żywioł, uwijając się na podlodowej biesiadzie wydanej na ich cześć.

Powietrzem przybywali inni drapieżcy, wielkie białe ptaszyska nadlatujące ze wschodu i ponurej północy. Siadały z ciężkim łopotem i wspaniałymi dziobami kuły lodową skorupę, dobierając się do mięsa. Napychały żołądki, utkwiwszy w łowcy i jego. synu źrenice pełne ptasiego wyrachowania. Lecz Alechaw nie tracił na nie czasu. Przyzwał Juliego i skierował się na miejsce, gdzie stado wpadło między zwalone pnie; po drodze krzyczał i wymachiwał oszczepem, żeby odpędzić drapieżniki. Tu mieli łatwy dostęp do martwych zwierząt. Choć stratowane, zachowały jeden nie naruszony fragment anatomii — czaszki. Im to Alechaw poświęcił uwagę. Podważał nożem martwe szczęki i zręcznie wycinał grube ozory. Krew skapywała mu z nadgarstków w śnieg. Juli tymczasem wdrapał się pomiędzy pnie drzew i nazbierał drewna. Spod zwalonego pnia odgarnął nogą śnieg, zyskując osłonięty dołek, w którym mógł rozniecić niewielkie ognisko. W cięciwę małego łuku wkręcił zaostrzony patyk, którym zaczął obracać to w jedną, to w drugą stronę. Próchno zatliło się. Podmuchał delikatnie. Wystrzelił maleńki płomyczek, taki sam, jaki często ożywał pod magicznym tchnieniem Onesy. Kiedy ogień rozpalił się na dobre, Juli umieścił na nim swój brązowy kociołek, napełnił go śniegiem i dosypał soli ze skórzanego kapciucha wszytego w futro. Był gotów, kiedy ojciec przyniósł naręcze śliskich ozorów i wrzucił je do kociołka. Cztery ozory dla Alechawa, trzy dla Juliego. Jedli pomrukując z zadowolenia, a Juli starał się uchwycić spojrzenie ojca i uśmiechem okazać radość, lecz Alechaw żuł z marsem na czole i wzrokiem utkwionym w stratowany śnieg. Mieli przed sobą huk roboty. Jeszcze nie skończyli jedzenia, gdy Alechaw podniósł się i kopniakiem rozrzucił żar ogniska. Ścierwojady poderwały się w jednej chwili, by zaraz siąść z powrotem do swej uczty. Juli opróżnił kociołek i przytroczył go do pasa.

Znajdowali się niemal u zachodniego kresu wędrówki ogromnego stada zwierząt. Tu na wyżynie zwierzęta będą wygrzebywać spod śniegu porosty i żerować na zielonych kosmykach brodatego mchu, który otulał modrzewiowe lasy. Tutaj też, na niewielkim płaskowyżu, na część zwierząt przyjdzie czas rozwiązania i wydadzą na świat młode. W szarawym świetle dnia Alechaw z synem zdążali do tego właśnie, odległego o niecałą milę, płaskowyżu. W oddali widzieli ciągnące w tę samą stronę inne grupki łowców, którzy świadomie ignorowali nawzajem swoją obecność… Juli zauważył, że jedynie ich wyprawa liczy zaledwie dwóch ludzi; taką karę płacił ród za pochodzenie z Barier, nie z równin. Im wszystko przychodziło z większym trudem.