„W Grobli gbury, w Turmie chłopy jak tury” — głosiło miejscowe porzekadło. Tymczasem Juli zauważył, że ludzie są tu wszędzie otępiali i ożywiają się tylko na igrzyskach, z wyjątkiem garstki handlarzy i traperów zamieszkujących tarasy swojej gildii w Rynku, i z błogosławieństwem Akhy regularnie wyprawianych w interesach na świat zewnętrzny, jak owi dwaj znajomi mu panowie. Ze wszystkich jaskiń większych i mniejszych biegły w głąb litej skały chodniki i tunele, jedne do góry, inne w dół. Pannowal był pełen legend o czarodziejskich potworach przybywających z ciemności pierwotnej skały lub o ludziach mocą czarów porwanych w samo serce góry. Lepiej więc siedzieć na tyłku w Pannowalu, pod opiekuńczym ślepym okiem Akhy, niż szukać gdzieś guza. Lepszy też Pannowal i podatki niż uściski mrozu na zewnątrz. Owe legendy ożywiała gildia bajarzy, której członkowie obstawiali schody lub czyhali na tarasach, snując swoje fantastyczne opowieści. W tym świecie mglistej pomroki słowa były jak latarnie.
Do jednej z dzielnic Pannowalu wymienianej przez ludzi najczęściej szeptem Juli miał wstęp wzbroniony. Była to Ziemia Święta. Szło się tam galerią lub z Rynku schodami, lecz wejść strzegła milicja, a ludzie omijali je z powodu złej sławy. Nikt z własnej nieprzymuszonej woli nie przemierzył krętych dróg do Ziemi Świętej. Mieszkała w niej milicja, zawsze na straży prawa Pannowalu, oraz kapłani, zawsze na straży pannowalskiego ducha.
Splendor tutejszych porządków przesłonił Juliemu ich nikczemność. Niewiele potrzebował czasu, aby poznać żelazny rygor, w jakim żyli ludzie. Nikogo tu nie dziwił ład, w jakim się urodził, ale nawykłego do otwartych przestrzeni i prostych zasad przetrwania dzikusa zdumiewał ścisły nadzór nad każdym krokiem człowieka. Pannowalczycy na dodatek uważali się za szczególnie uprzywilejowanych.
Uczciwie zdobyte skóry przeznaczył Juli na zakup kramu w sąsiedztwie Kyala, zamierzając otworzyć interes. Okazało się, że istnieje mnóstwo przepisów zakazujących nawet tak prostej rzeczy. Nie mógł również handlować bez kramu, nie posiadając specjalnego zezwolenia, aby je zaś uzyskać, trzeba się było urodzić członkiem gildii domokrążców.
Potrzebna mu była gildia, terminowanie i pewne przywileje — rodzaj egzaminu — które nadawali jedynie kapłani. Potrzebne mu było również dwuczęściowe zaświadczenie od milicji, razem z ubezpieczeniem i referencjami. Nie mógł też handlować, dopóki nie miał kwatery na własność. By jednak zostać właścicielem wynajętej mu przez Tuskę izby, musiałby być zameldowany na stałe przez milicję. A nie mógł spełnić nawet najbardziej podstawowego warunku: wiary w Akhę i wykazania się regularnymi ofiarami.
— To proste. Wy jako dzikus musicie najpierw służyć u kapłana.
Oto co usłyszał od kapitana milicji o surowym obliczu, przed którym przyszło mu stanąć. Kapitan przyjmował Juliego w małej kamiennej salce z balkonem umieszczonym może metr nad jednym z tarasów Rynku, skąd widać było całą ruchliwą scenerię. Zwyczajowe skóry kapitan przykrył biało-czarnym, długim niemal do podłogi płaszczem. Na głowie miał brązowy hełm, udekorowany świętym symbolem Akhy, kołem o dwóch szprychach. Skórzane buty sięgały mu do połowy łydki. Za nim stał fagor z czarno-białą opaską na białym kudłatym czole.
— Patrzcie na mnie — warknął kapitan.
Lecz Juli łapał się na tym, że wciąż ucieka spojrzeniem ku milczącemu fagorowi, dziwiąc się jego obecności. Ancipita stał jak niemy posąg, niezgrabną głowę wysunąwszy do przodu. Rogi miał stępione, krótko przyrżnięte, a ich tnące krawędzie spiłowane pilnikiem. Juli zauważył skórzaną obrożę ze smyczą, na poły ukrytą w białej sierści na szyi, znak posłuszeństwa człowiekowi. Nawet taki fagor był groźny dla pannowalczyków. Wielu oficerów paradowało z posłusznym fagorem u boku; ceniono je, ponieważ widziały w ciemności. Cywile lękali się tych niezgrabnych stworów mówiących uproszczonym olonetem.
Jak to możliwe — zastanawiał się Juli — żeby ludzie współżyli z tymi bestiami, które mu porwały w niewolę ojca, z bestiami znienawidzonymi w pustkowiach od dziecka? Już rozmowa z kapitanem była przygnębiająca, a najgorsze go jeszcze czekało. Nie może tu żyć nie przestrzegając reguł, a tym nie było końca; nie ma innego sposobu — wbijał mu Kyale do głowy — jak tylko podporządkować się. Aby zostać obywatelem Pannowalu, musisz myśleć i czuć jak pannowalczyk.
Został więc przydzielony do służby u kapłana w alei kwater, przy której miał swoją izbę. Musiał uczęszczać na liczne sesje, podczas których nauczano go zrytualizowanej historii Pannowalu (”zrodzonego z Cienia Wielkiego Akhy na wiecznych śniegach”…) i zmuszano do wkuwania wielu wersetów na pamięć. Musiał również robić wszystko, co tylko kapłan Sataal mu zlecił, łącznie z nudnym lataniem w te i we w te na posyłki, leniwego z natury Sataala. Niewielką pociechę znajdował Juli w tym, że pannowalskie dzieci przechodziły podobne szkolenie w młodym wieku.
Sataal był masywnej budowy, twarz miał bladą, uszy małe, rękę ciężką. Głowę golił, brodę zaplatał w warkocze zwyczajem wielu kapłanów swojego zakonu. W warkoczach bielały mu siwe sploty. Miał czarno-biały chałat do kolan. I głębokie dzioby na twarzy. Juli dopiero po jakimś czasie zorientował się, że Sataal pomimo siwych włosów nie przekroczył wieku średniego, że dobija zaledwie dwudziestki. Chodził jednak przygarbiony, przez co wydawał się i starszy, i pobożniejszy.
Sataal zawsze zwracał się do Juliego uprzejmie, choć bez poufałości, na dystans. Juli odzyskał równowagę ducha przy tym człowieku, który jak gdyby mówił: to jest nasze wspólne zadanie, a ja nie zamierzam go komplikować zgłębianiem twoich prawdziwych pobudek. Juli w milczeniu uczył się więc wszystkich tych niezbędnych, górnolotnych wersetów.
— Ale co to znaczy? — spytał w pewnym momencie, zupełnie skołowany.
Sataal powstał i z wolna obrócił się w maleńkiej kwaterze; cień skrywał postać kapłana, tylko Jego ramiona majaczyły na tle łuny dalekiej lampy. Nikły refleks zamigotał mu na łysinie, gdy nachylając głowę ku Julie-mu, rzekł ostrzegawczo:
— Najpierw nauka, młodzieńcze, potem interpretacja. Nauczysz się, mniej będzie wtedy kłopotów z interpretacją. Ucz się na pamięć; nie musisz brać tego na rozum. Akha nigdy nie wymaga od swego ludu zrozumienia, tylko posłuszeństwa.
— Powiedziałeś, że Akha nie dba o nikogo w Pannowalu.
— Sedno jest w tym, Juli, że Pannowal dba o Akhę. No więc, jeszcze raz:
— Ale co to znaczy? — obstawał przy swoim Juli. — Jak mam się tego nauczyć, skoro nic nie rozumiem.
— Powtarzaj, synu — surowo rzekł Sataal. — „Kto się…”
Juli wsiąkł w nocne miasto. Schwytało jego duszę w sieć cieni, tak jak w świecie zewnętrznym mężczyźni chwytali w sieci ryby pod lodem. W snach odwiedzała go matka, z jej ust leciała krew. Budził się wówczas i leżąc na wąskiej pryczy kierował spojrzenie w górę, wysoko ponad ściany izby w kształcie kwiatu, do sklepienia Vakku. Czasem, gdy powietrze było czyste, dostrzegał odległe szczegóły, wiszące tam nietoperze i stalaktyty, i na skale błysk kropli rosy nie będącej rosą, i pragnął uciec jak najdalej od sideł, w jakich się znalazł. Tylko że nie miał dokąd pójść. Pewnego razu, w czarnonocnej rozpaczy, przekradł się do mieszka” nią małżonków Kyale, szukając pocieszenia. Kyale był zły, że go wyrwano ze snu, i kazał mu się wynosić, lecz Tuska powitała chłopaka czułym słowem jak własnego syna. Pogłaskała po ramieniu i ujęła jego dłoń w swoje dłonie. Po chwili wybuchnęła cichym płaczem i powiedziała, że sama ma syna mniej więcej w tym samym wieku, też takiego dobrego i miłego chłopca imieniem Usilk. Ale Usilka zabrała jej milicja za zbrodnię, której wcale nie popełnił, jest tego pewna. Każdej nocy leżąc bezsennie myślała o-nim, zamkniętym w jednym z owych strasznych zakamarków Ziemi Świętej pod strażą fagotów, niepewna, czy go jeszcze zobaczy.