Stanisław Lem
Wizja lokalna
I. W Szwajcarii
Po wylądowaniu w Cap Canaveral oddałem statek do remontu i skoncentrowałem się na wilegiaturze. Po tak długiej wyprawie należał mi się odpoczynek. Kropką jest Ziemia tylko z Kosmosu, po wylądowaniu okazuje się spora. Wakacje zaś to nie tylko kwestia pięknej okolicy, ale i należytej ostrożności. Pojechałem tedy do kuzyna profesora Tarantogi, który ma rozsądny zwyczaj nieczytania prasy codziennej od razu, lecz dopiero po paru tygodniach, gdy się odleży. Wolałem wybrać uzdrowisko u znajomego niż w jakiejś publicznej bibliotece. Przecinać pola magnetyczne Galaktyki to nie w kij dmuchał. Kości porządnie mnie już łamią. Daje też znać o sobie kolano, które skręciłem sobie w Himalajach, gdy aluminiowy stołek zapadł się pode mną na obozowisku. Na reumatyzm najlepsze jest suche gorąco, oczywiście klimatyczne, a nie bitewne. Bliski Wschód jak zwykle nie wchodził w rachubę. Arabowie wciąż uprawiają ten przekładaniec, w którym ich państwa łączą się, rozłączają, jednoczą i biją się ze sobą dla różnych przyczyn, lecz już nie próbuję ich nawet zrozumieć. Nie byłyby złe nasłonecznione południowe stoki Alp, tam jednak nie postoi już moja noga, odkąd zostałem porwany w Turynie jako księżniczka di Cavalli albo może di Piedimonte. Nie zostało to do końca wyjaśnione. Przyjechałem na kongres astronautyczny, sesja skończyła się po północy, nazajutrz miałem lecieć do Santiago, zabłądziłem autem, nie mogłem znaleźć hotelu, i wjechałem do jakiegoś podziemnego parkingu, żeby się choć za kierownicą zdrzemnąć. Jedyne wolne miejsce było wprawdzie zagrodzone jakimiś kolorowymi wstęgami, bodajże na znak, że księżniczka została komuś poślubiona, ale nic o tym nie wiedziałem, a zresztą jakie znaczenie mogło to mieć o pierwszej w nocy. Najpierw zakneblowali mnie i związali, położyli do kufra, auto wyprowadzili na ulicę, załadowali na wielką naczepę, którą wozi się fabrycznie nowe samochody, i powieźli w swe ustronie. Jestem wprawdzie mężczyzną, płci nie można jednak teraz rozpoznać od ręki, brody nie noszę, odznaczam się urodą, jednym słowem, wyciągnęli mnie z bagażnika u stóp wspaniałej górskiej panoramy i zaprowadzili do samotnego domku. Pilnowało mnie dwu drabów na zmianę, za oknem śniegi Alp, lecz oczywiście żadnego opalania się, nic z tego. Ze śniadym wąsaczem grałem w bierki, bo nie było go stać umysłowo na szachy, a drugi, bez wąsów, ale z brodą, miał przykry obyczaj nazywania mnie antrykotem. Było to aluzją do mego losu, jeśli księstwo nie zapłacą okupu. Już wiedzieli, że nie mam nic wspólnego z rodziną di Cavalli czy di Piedimonte, ale to wcale nie zbiło ich z pantałyku, bo zastępcze porywanie weszło już w życie. Przedtem raz i drugi uprowadzono nie te dzieci, co zostały upatrzone, i rodzice właściwych dzieci przyszli z pomocą niemajętnym. Potem to się przeniosło i na osoby pełnoletnie. Niemcy nazywają ten rodzaj „eine Ersatzentfuehrung”, a oni się na tym znają. Niestety, gdy na mnie trafiło, już tych namiastkowych uprowadzeń namnożyło się, serca bogaczy stwardniały, i nikt nie chciał dać za mnie złamanego szeląga. Próbowali coś wytargować w Watykanie, Kościół jest profesjonalnie poświętliwy, lecz ciągnęło się to okropnie. Przez miesiąc musiałem grać w bierki i wysłuchiwać gastronomicznych gróźb faceta, który pocił się niemożliwie i tylko rechotał, gdy go prosiłem, żeby wziął tusz, toż w domu jest łazienka, ja sam go namydlę. Ostatecznie zawiódł i Kościół. Byłem przy ich kłótni, omal się nie pobili, jedni wołali, żeby rżnąć, a drudzy, żeby za łeb i fora ze dwora księżniczkę. Księżniczką uparł się mnie nazywać ten śniady. Miał kaszak na ciemieniu. Musiałem go wciąż oglądać. Jeść musiałem to samo co oni, z taką różnicą, że oblizywali się po makaronie z oliwą, a mnie mdliło. Szyja bolała jeszcze, odkąd usiłowali nakłonić mnie, żebym się przyznał, że jestem przynajmniej jakimś pociotkiem książąt, skoro wjechałem na ich parking, i za to, że ich tym oszukałem, porządnie mi przyłożyli. Odtąd Włochy przestały dla mnie istnieć.
Austria jest miła, ale znam ją jak własną kieszeń, a wolę jechać tam, gdzie dotąd nie bywałem. Pozostawała Szwajcaria. Chciałem się poradzić kuzyna Tarantogi, co o niej myśli, ale postąpiłem głupio, wdając się z nim w rozmowę, bo to jest wprawdzie globtroter, lecz zarazem antropolog amator, zbierający tak zwane graffiti po wszystkich ubikacjach świata. Cały dom zmienił w ich kolekcję. Gdy zaczyna mówić o tym, co ludzie wypisują na ścianach klozetów, oczy zapalają mu się natchnionym ogniem. Utrzymuje, że tylko tam ludzkość jest do samego końca szczera i że na tych kafelkach widnieje nasze „mane tekel fares”, jako też „entia non Bunt multiplicanda praeter necessitatem”. Fotografuje te napisy, powiększa je, zalewa pleksiglasem i wiesza u siebie na ścianach, z daleka wygląda to jak mozaika, a z bliska zapiera człowiekowi dech. Pod egzotycznymi, jak chińskie i malajskie, umieszcza tłumaczenia. Wiedziałem, że uzupełniał swe zbiory i w Szwajcarii, lecz postąpiłem głupio, bo on nie zauważył tam żadnych gór. Narzekał, że oni od rana do wieczora myją te ubikacje, niszcząc kapitalne napisy, nawet złożył w Kulturdezernat w Zurychu memoriał, żeby myli co trzeci dzień, lecz nikt nie chciał z nim mówić, a o tym, żeby go wpuścili do damskich toalet, nie było nawet mowy, choć miał z UNESCO papier, nie wiem, jak go wydębił, wyjawiający naukowy charakter jego prac. Kuzyn Tarantogi nie wierzy we Freuda ani we freudystów, bo od Freuda można się dowiedzieć, co ma na myśli ten, komu na jawie lub we śnie zjawia się wieża, maczuga, słup telegraficzny, polano, przodek wozu z dyszlem, pal i tak dalej, lecz cała mądrość się kończy, gdy ktoś śni bez wszelkiej okrężności. Kuzyn Tarantogi żywi osobistą animozję do psychoanalityków, ma ich za durniów, i musiał mi koniecznie wyłożyć, dlaczego. Pokazywał mi perły swych zbiorów, rymowanki coś w osiemdziesięciu językach, przygotowuje bogato ilustrowaną książkę, kompendium z atlasem, oczywiście opracował też statystycznie, ile czego pojawia się na kilometr kwadratowy czy może na tysiąc mieszkańców, nie pamiętam już, jest poliglotą, choć z pewnym zawężeniem, ale i to nie jest byle czym, zważywszy bogactwo ludzkiego wysławiania w tej sferze. On zresztą twierdzi, że okoliczności miejsca paskudnie go brzydzą, rękawiczki chirurgiczne, dezodorant w sprayu, a jakże, lecz jako naukowiec musi w sobie pokonywać odruchy, w przeciwnym razie entomologowie studiowaliby same motylki i boże krówki, a o karakonach i wszach byłoby głucho.
Bojąc się, żebym mu nie uciekł, trzymał mnie za rękaw, a nawet popychał w plecy, ku bardziej doniosłym miejscom ścian; nie narzekam, mówił, ale nie wybrałem sobie łatwego życia. Człowiek, który chodzi do publicznych pisuarów obwieszony aparatami fotograficznymi, obiektywami, który zagląda po kolei do wszystkich kabin, jakby się nie mógł zdecydować, wlokąc za sobą statyw, wywołuje podejrzliwość babek klozetowych, zwłaszcza skoro nie chce złożyć u nich swego balastu, lecz wszystko taszczy za drzwi, toteż nawet sute purbuary nie chronią go od przykrości. Szczególnie błyskanie flesza spoza zamkniętych drzwi zdaje się działać jak płachta na byka na te strażniczki moralności klozetowej, o których wyraża się z niechęcią. Przy otwartych drzwiach nie może pracować, bo to jeszcze bardziej je rozdrażnia. Dziwna rzecz, klienci, którzy tam zachodzą, też patrzą na niego spode łba, a bywało, że nie skończyło się na spojrzeniach, choć muszą być wśród nich autorzy i powinni być mu właściwie choć trochę zobowiązani za uwagę. W zautomatyzowanych wychodkach nie ma tych problemów, lecz on musi bywać we wszystkich, w przeciwnym razie zgromadzony materiał nie będzie ważką statystycznie reprezentatywną próbą populacji. Musi niestety ograniczać się do takich próbek, cały zbiór światowy klozetów przekracza ludzkie siły, już nie wspomnę, ile ich jest, ale on to obliczył. Wie, czym się pisze, gdy nic nie ma pod ręką, i jak, a zwłaszcza w jaki sposób niektórzy, parci inwencją, umieszczają aforyzmy, a nawet rysunki pod samym sufitem, choć po porcelanie i szympans nie wdrapałby się tak wysoko. Chcąc z uprzejmości podtrzymać rozmowę, zasugerowałem, że może noszą z sobą składane drabinki, i ta moja ignorancja wielce go rozsierdziła. W końcu urwałem się jakoś i uszedłem pogoni, bo gadał do mnie jeszcze na schodach, i bardzo rozeźlony tą wpadką, boż niczego nie dowiedziałem się o Szwajcarii, wróciłem do hotelu, gdzie okazało się, że kilka zawiesistych okazów, które mi wydeklamował, tak wlazło mi w mózg, że im bardziej je chciałem zapomnieć, tym uporczywiej pchały mi się w myśli. Zresztą ten cały kuzyn może i ma jakąś swoją rację, pokazując wiszący nad biurkiem wielki napis: „homo sum et nil humani a me alienum puto”.