Выбрать главу

Słuchałem już co nieco zmitygowany, a uczony Szwajcar, zmierzwiwszy sobie brodę i zapociwszy okulary, machał fontannową korespondencją, wołając:

— Przysięgam panu, że tu Nic nie jest Przypadkowe! Proszę zważyć różnice wysłowienia obu listów. Świadczą one o różnicy w siatkach płac, a tym samym dochodów narodowych Kurdlandii i Luzanii… Różnicami tymi zajmował się finansowo–planetologiczny blok naszej maszynowni. List kurdlandzki świadczy o skromnych środkach, łożonych na dyplomację, skoro ich ambasada zatrudni kiepsko opłaconego, a tym samym i marnego tłumacza… bodajże człowieka, bo to im wypadnie taniej, niż taszczyć własnego poliglotę razem z walizami dyplomatycznymi.

— Co mi pan tu chce wmawiać — rzekłem — przecież oryginały listów są tam — wskazałem, płonący wciąż czerwony krąg ekranu, zapluskwiony skurczonymi hieroglifami — a tłumaczenia dokonała wasza aparatura tu i teraz, a nie jakiś człowiek, urzędnik, tłumacz, którego rodzice, a pewno i dziadkowie nawet się jeszcze nie zdążyli poznać…

— Nic podobnego! Myli się pan! Byłby to niewybaczalny błąd sztuki. Przecież ewentualny konflikt, tarcia międzyplanetarne jeszcze najłatwiej mogą dojść do skutku od nieporozumień przy wymianie not, toteż nawet gramatyczne i ortograficzne źródła takich nieporozumień trzeba antycypować! Tłumaczenia dokonał blok rodowodowy, przy współudziale bloku propagandy eksportowej, a praca obu znajdowała się pod kontrolą bloku limitów płacowych, czyli, powiem to obrazowo, maszyna utworzyła fantom ambasady, umieściła w nim fantom drabiny służbowej i gdzie należy, na odpowiednim jej szczeblu, umieściła fantom podrzędnego urzędnika, który będzie tłumaczył inkryminowany dokument, nic z niego nie rozumiejąc, bo nie będzie opłacany za rozumienie czegokolwiek. Sądzę, dodał ciszej, jakby mówiąc do siebie, że to jakiś gastarbeiter, nie znający żadnego języka porządnie, poza tureckim… Natomiast bogatsza Luzania posługuje się w dyplomacji automatami, bo im państwo wyżej rozwinięte, tym tańsza w nim automatyka, i tym droższa praca żywa…

Nie powiem, żebym się czuł do końca przekonany tym wszystkim, ale pora zrobiła się późna, więc odłożyliśmy dalszy ciąg roztrząsania obu not i ich konsekwencji na następny dzień, a ja wróciłem do domu. Czułem się tak przybity, tak poszkodowany na kosmonautycznym honorze, że sięgnąłem po telefon i wykręciłem nowojorski numer Tarantogi, chcąc się wyżalić przed bratnią duszą. Jakiś czas profesor słuchał mnie cierpliwie, wreszcie parsknął cholerycznie w słuchawkę:

— I czegóż tak się nad tym rozwodzisz, mój Ijonie? Myślałby kto, że ci Szwajcarzy wymyślili komputery! Baterie, dywizjony, korpusy, dziejobitnie, a przecież dość pomyśleć chwilę, żeby dojść czegoś podobnego. Kontakty są nawiązane, tak czy nie? Kiedyś musi więc przyjść do wymiany ambasad, tak czy nie? Każdy attache do spraw kultury musi coś robić, tak czy nie? Nic naprawdę sensownego nie zrobi, tak czy nie? Więc będzie zbierał materiały do przeglądu prasowego i dla raportów składanych zwierzchnictwu, żeby wykazać, że coś robi. Prędzej czy później dowie się o twych „Dziennikach”, i cóż oni będą wtedy mogli zrobić innego, niż wystosować do ciebie sprostowania?…

— Niby tak… — rzekłem osłupiały i skonfundowany naraz — ale bo, profesorze, tam były takie szczegóły… nawet tajny kod dyplomatyczny Luzanów… propozycje sfinansowania mojej wyprawy…

— W podobnym przypadku każda ambasada zrobi taką propozycję, a reszta jest watą. Widziałeś, jak z łyżki cukru robi się w maszynce kłąb waty cukrowej wielkości pierzyny? No więc właśnie! Ale dobrze, żeś się odezwał, już dawno chciałem ci powiedzieć, że cała ta „Encyklopedia Kosmiczna”, którą ci wtedy pożyczyłem, pamiętasz, ta z Enteropią i sepulkami, to było fałszerstwo. Humbug. Bujda na resorach. Jakiś drab chciał zarobić parę groszy…

— To pan nie mógł mi tego trochę wcześniej powiedzieć? — spytałem rozeźlony, bo wyglądało, jakby się cały świat przeciw mnie sprzysiągł.

— Chciałem, ale znasz mnie przecież, zapomniałem. Napisałem to sobie na wizytówce, wizytówkę włożyłem do kamizelki, ubranie dałem do pralni chemicznej, kwit z pralni zgubiłem, potem musiałem wyjechać na Proximę, i tak to poszło…

— Toś mi pan wyrządził niezłą przysługę — powiedziałem i prędko zakończyłem rozmowę, bo bałem się, że jako choleryk jeszcze naurągam profesorowi.

Był to dzień ponurych rewelacji i ataków złości. Przez grzeczność rozmawiałem z Tarantogą po północy, kiedy w Ameryce jest dzień, żeby nie wyrwać go z łóżka. W Instytucie zjadłem tyle co nic, zrobiłem się głodny, zajrzałem więc do lodówki za zimną pieczenią cielęcą. Dochodząca, którą uprawniłem do spożywania u mnie posiłków, nie robi sobie żadnych subiekcji. Niby coś tam leżało, ale była to prawie sama kość osłonięta dla przyzwoitości skórą. Głodny i wściekły zjadłem więc chleb z masłem — i do łóżka.

W Instytucie ułożono tymczasem podręczny maszynowy rozumowany słownik obu listów. Odpoddaszyć — odstrychnąć, w twarzy — w obliczu, odwymiętosić — sprostować, i tak dalej. Ale ja nie chciałem nawet na to patrzeć. Zażądałem dostępu do źródeł. Wywołało to pewną konsternację. Żaden kierownik wydziału nie był do tego uprawniony, poszliśmy więc do dyrekcji. Tam okazało się, że zachodzi takie oto służbowe distinguo. Instytut może mi udostępnić wsad, ale nie źródła, czyli oryginały raportów, dokumentów, sprawozdań itp., z których powstaje wsad metodą ekstraktów i podsumowań, ponieważ wszystko to znajduje de w tajnych archiwach MSZ i żaden pracownik Instytutu nie może z nich bezpośrednio korzystać. Nie ma co nad tym deliberować, rozwodzić się, bo nie ma w tym nic do dyskusji ani do rozumienia — taka jest po prostu pragmatyka, oddzielająca gestię Instytutu od gestii właściwych resortów MSZ. Wobec tego, powiedziałem, proszę o wsad, a jednocześnie niechże się zwrócą do kogo należy w ministerstwie, żebym mógł w niedalekim terminie zapoznać, się z oryginalnymi materiałami, co mi się chyba jako pierwoodkrywcy i pionierowi należy. Z pierwszym nie będzie kłopotów, rzekli, a co do drugiego, będą się starać. Düngli, zresztą może był to Wrangli, zaprowadził mnie tedy do małego gabinetu, w którym znajdował się jeden z terminali maszynowych, fotel, biurko, ekran, czytniki, termos z kawą, herbatniki i floksy w kryształowym pucharze, i zostawił mnie samego z aparaturą, tak że pouczony od razu puściłem sobie przez matową szklaną płytę sławetny wsad.