II) Indywidualną reakcją na szlachetność otoczenia jest wyskoczycielstwo. Pod pozorem szukania pięknych widoków wyskoczyciele usiłują przechytrzyć wysokie balkony, otwory okienne itp. (KUR). W Kurdlandii jest osiem razy tyle samobójstw (LUZ).
III) Inne objawu tejże reakcji wykazują dopadacie, wpijocy oraz ochlofile, czyli tłuszczakowie. Usiłują się oni kryć przed synturą za ciałami osób trzecich. Ochlofile szukają ścisku w tłumie (tłuszczy), a dopadacze i wpijocy wpijają się w byle napotkanego (są to tak zwane konwulsyjne wezepiny niepopuszczalskie). Tłuszczaków od wpijaków różni to, iż pierwsi działają pomrocznie i katatonicznie, toteż są traktowani jako chorzy umysłowo, drudzy natomiast stanowią sektę religijną i mają wczepiny za rytualny akt autentycznej (niewbechtanej) miłości bliźniego.
Grzebizm rodzinny przejawia się jako wygrzebywanie, przez ojca najczęściej, dołu tak głębokiego, by dotrzeć do niezbystrowanej gleby, po czym grono familijne osiada w nim na stałe.
IV) Skrajny wyraz postaw antysynturalnych to ukradkowe samobójstwo porcjowane. Akt rozpoczyna się zazwyczaj od niewinnego z pozoru obgryzania paznokci.
Ponadto działają na terenie PZL indyści (indyferentyści), którym jest wszystko jedno, byle było to sprzeczne z założeniami syntury. Zasadzają się oni na upatrzonych, np. na matrony będące matkami wyższych funkcjonariuszu państwowych, zniechęcają młodzież szkolną do używania lubociągów, zanieczyszczają usilnie środowisko życiowe, psują osobom niedołężnym i starcom ich osobiste wybieraki, a takie trują, szkalują i wichrzą. MSZ, niezdolne temu zapobiegać, zleciło Ministerstwu Przemysłu Lekkiego wszywanie czujników dołoratorowych (bobików) do bielizny osobistej; czujniki te, zaprogramowane w ramach prewencji penitencjarnej (prepent), wykrywając złe zamiary nosiciela bielizny, powodują ciężkie ataki ischiasu. (Zapobieganie dołoratorowe złu).
Nieskuteczność tej praktyki doprowadziła do monstrualnej eskalacji legislacyjnej (KUR). Kto przechytrzywszy bólniki, zdaltniki, zmory, łagodyzery itp., popełnia przestępstwo w recydywie, zostaje wymóżdżeony i obrócony neuralną preparacją perpetuacyjną (nerperpacją) w udrękowca dożywotniego. Skazaniec, a właściwie jego neuropreparat, wystawiony na widok publiczny pod ełektropręgierzem, wydaje ryki boleści, wzmacniane przez megafony, do których są podłączone pnie nerwowe jego ex–krtani. Nauko luzańska dba o pełne wykorzystanie pojemności przesyłowej bólowych włókien dzięki odpowiednim obliczeniom (KUR). Hałasy te pochodzą z młodzieżowych dyskotek; wszystko inne to nikczemna potwórz nie przebierającej w środkach wrogiej propagandy kurdlandzkiej (LUZ).
Było już dobrze po północy, gdy wstałem od wsadu, przerwawszy dalszą lekturę, bo miałem w głowie zupełny mętlik. Pływały w niej prognozy kurdlandzkie o zagrażającej Luzanii bezludnej wojnie domowej bystrów z antybystrami czyli syntury z antysynturą, przeplecione ponurymi rewelacjami luzańskimi w kwestii miastodontów jako kroczących więzień (KROWIE). Promiłki (protezy miłości bliźniego), etyfikacja środowisko i jego antyzoficzne paskudzenie, bomby złoślinowe, jurnhroy, odchutnie, preparaty detrrogentowe, czyli odterroryzowujące, matkoidy, przeciwbracia, wnyki teściołowcze, mordaliery, wydromanse i tysięczne równie zagadkowe hasła krążyły w mym nieszczęsnym mózgu istnym Maelstromem. Stanąłem przy oknie i z szesnastego piętra patrzałem na pogodnie śpiącą Genewę, przytłoczony niepewnością, czy uda mi się dotrzeć do prawdy o planecie, którą tak pochopnie i prostodusznie odfajkowałem niegdyś w mych raptularzach. Ledwie jakiś BAM, MUZG czy MNIAM nazwał Amortadele cytadelami pierwszej miłości, już KUR czy BOM określał je jako mielonkę, czyli rodzaj wędliny. Toż nie dowiedziałem się nawet, czy Encjanie są jedno–, dwu– czy więcej płciowi, bo i w tej materii panowała wielość sprzecznych poglądów. A przy tym doskwierała mi myśl, jak koszmarnie zbłaźniłem się ongi, biorąc jakieś satelitarne wesołe miasteczko za planetę, a toczące się w nim zabawy i igraszki za dramatyczne zjawiska związane z deszczem meteorów. Rozumiałem przynajmniej, czemu tylko ja tak przeżywałem STRUM, z którego tubylcy nic sobie nie robili; zachowałem się jak dzikus, który woła w teatrze z widowni do Otella, żeby pilnował się Jagona i za Boga nie dusił Desdemony. Od tej świadomości gorąco buchnęło mi w policzki. Postanowiłem zmyć hańbę, żeby nie wiedzieć co. Przysiągłem sobie, że nie spocznę, póki nie dotrę do oryginalnych źródeł, nie. zamąconych bezmyślną, a rzekomo bezstronną pracą komputerów. Jużem się dowiedział, że to nie będzie łatwe, bo dostępu do archiwów Cielca mógł mi użyczyć tylko niejaki doktor Strümpfli, tajny radca w MSZ, podobno człowiek bardzo trudny w obejściu, fanatyk przepisów i bezduszny formalista — jednym słowem Szwajcar. Profesor Gnuss uczynił dla mnie, co mógł. Wyjednał mi nazajutrz spotkanie ze Strümpflim w cztery oczy, cała reszta, czyli pokonanie oporów biurokratycznych, należała do mnie. Westchnąwszy ciężko, spróbowałem wysączyć z termosa resztkę kawy, lecz było tam tylko trochę zaschłych fusów na dnie. Nie wiem czemu wydało mi się to zwiastunem porażki, czekającej dopełnienia w biurze radcy. Obrzuciłem ponurym spojrzeniem gabinet, włożyłem do ust pastylkę miętową, bo mdliło mnie, nie wiem, czy od cordon bleu, który zjadłem na obiad, czy od wsadu, i poszedłem spać.
Strümpfli przyjął mnie lodowato. Dyplomata tej rangi — tajny radca rzeczywisty — ma oczywiście sztukę spławiania interesantów w małym palcu, toteż nic bym nie wskórał, gdyby nie mój dobry traf. Żeby mnie odprawić z niczym, musiał bowiem na mnie spojrzeć, a ja popatrzyłem na niego — po czym poznaliśmy się, nie w okamgnieniu, bośmy się nigdy w życiu nie widzieli, lecz stopniowo, błądząc po sobie wzrokiem — poznałem go zrazu najpierw po krawacie, a właściwie po sposobie, w jaki go wiązał, a on mnie, dobrze nie wiem po czym, lecz nieomal równocześnie zachrząkaliśmy potem uśmiechnęli się z pewnym zażenowaniem, wątpliwość nie wchodziła w rachubę. — Ależ to on! — pomyślałem i jemu to samo musiało przemknąć przez głowę. Zawahał się, podał mi rękę przez biurko, lecz tego było nie dość w powstałej sytuacji — przez ułamek sekundy wsłuchiwał się w siebie — na szyję paść mi nie mógł, tego byłoby za wiele — więc, powodowany instynktem dyplomaty, wyszedł zza biurka, wziął mnie kordialnie pod rękę i poprowadził w kąt gabinetu, ku wielkim skórzanym fotelom. Na obiad poszliśmy razem, potem radca zaprosił mnie do siebie i rozstaliśmy się koło północy. Skąd to wszystko? Ano stąd, że mamy wspólną dochodzącą. Nie jakiegoś autogarnkotłuka, lecz autentyczną, żywą, krzątliwą, której usta się nie zamykają, toteż bez przesady mogę rzec, że znamy się z radcą, jakbyśmy beczkę soli zjedli pospołu. Mając się za osobę dyskretną, nie wymieniła nigdy jego nazwiska, mówiła zawsze „radca”, a jak o mnie do niego, nie wiem i nie pytałem, boż byłoby głupio, lecz i tak nasza znajomość wymagała szczególnie na początku obustronnego taktu, zwłaszcza na mnie spoczywała duża odpowiedzialność, bo bywaliśmy przeważnie w jego mieszkaniu, musiałem się więc pilnować, byle spojrzenie na komódkę, na dywanik u szezląga, u obcego niewinne, stawało się, ponieważ moje, aluzyjne, znaczące — alboż to nie wiedziałem, co zawiera komódka, co się wytrzepuje każdego poniedziałkowego ranka z owego dywanu… Tak więc nasza zażyłość trwała w specyficznym zagrożeniu i zrazu nie wiedziałem, gdzie podziać oczy, rozważałem nawet, czy nie przychodzić w ciemnych okularach, lecz byłoby to faux pas, zaproponowałem więc kawę u siebie, lecz nie był jakoś skory mnie rewizytować. Namyśliwszy się na osobności, doszedłem tego, że nie szło o materiały, które miał u siebie — pozwolenie na dostęp do tajnych archiwów wymagało nie tylko jego zgody, ale wziął dalsze formalności na siebie — lecz że wystawiał mnie raczej na próbę, bo u mnie on musiałby się bardziej mieć na baczności. Jakkolwiek nieobecna dochodząca patronowała przecież tym spotkaniom, doskonale wiedziałem, jak skomentuje nazajutrz stan małego baru, popielniczek, obaj mieszkaliśmy niczym starzy kawalerowie, a takim żadna dochodząca nie przepuści, niczego za oczami nie daruje, przy czym wiedziałem, że on wie, że ja wiem, co ona powie, toteż na zaminowanym terenie nie poruszałbym się z taką subtelnością, jak w mieszkaniu radcy, bo nad każdą kroplą puszczoną na obrus rozlegał mi się w duszy jej komentarz, a to nie jest kobieta przebierająca w słowach, lecz trzeba jej ulegać, skąd wziąć inną, toż przepytuję; nieraz krytycznie omawiała przede mną sposób bycia radcy w łazience, kwestię mydeiniczek zwłaszcza, no i tej sprawy z zatkanym zlewem, i tych małych ręczników, przy czym od okazanej nieuwagi mogła po prostu pójść sobie i nie wrócić, a jak trzeba było pamiętać o jej imieninach, u mnie była na to zbyt krótko, lecz u radcy od lat, z upominkami kolosalne trudności, bo to nie piła, nie paliła, nic słodkiego, skąd, jakoby początek cukrzycy, cały plik analiz moczu w torebce, musiałem czytać, a przynajmniej udawać, że czytam, i nie wolno było bagatelizować: ślad białka to nie jest nic — i znów wracała do radcy; kosmetyczka, czy może torebka, nie powiem, brała, bodaj żeby wybrzydzać przede mną: takie kolory, w moim wieku, co sobie myśli, czy ja się w ogóle maluję? — czułem się jak na scenie. Grała każdemu z nas sztukę o drugim, istny teatr wyobraźni, a jak się spieszyła u mnie pod koniec sprzątania, żeby go zastać w domu, nie znosiła pustych pokojów, musiała mieć słuchacza, niełatwo to szło, aleśmy się obaj starali, każdy u siebie, bo cóż, dochodząca w dzisiejszych czasach wprost rozrywana, a już ta była jak ze sceny, musiała być z powołania artystką dramatyczną, której się nie powiodło, bo jej nikt tego powołania nie wyjawił, a sama się, chwała Bogu, nie domyśliła. „Homo sum et humani nihil a me alienum puto”. Życzliwość życzliwością, a głowę bym dał, że radca się tak zaangażował w moją sprawę, tak mi pomagał z tą biblioteką ministerialną, bo już wtedy liczył na to, że gdy wyjadę (prędzej wyczytał mi to postanowienie z twarzy, nim zdążyło mi się skrystalizować w duchu), będzie ją miał sam — zrozumiałe, choć bodaj zwodnicze pragnienie… Łaknął wyłączności, przemiany ulotnej dochodzącej w osiadłą pomoc domową i wiedział, że gdyby mnie zamknięto (bo jako bratniej duszy wyspowiadałem mu się z Küssmicha, zamku, odżywki dla niemowląt i nawet łyżeczek), nie zaznałby chwili spokoju, gdyż zaprzestawszy mi sprzątać, poczęłaby mnie przed nim idealizować, stawiać mu za nieosiągalny wzór, żeby się poczuł . gorszy. Musieliśmy się zaprzyjaźnić, nie było innej rady, toż lepiej, gdy intymne sprawki zna ktoś bliski niż obcy, a bodaj jeszcze nieprzychylny, zaiste nie mieliśmy przed sobą tajemnic, żaden psychoanalityk nie schodzi w taką głąb duszy jak dochodząca (jakie pomięte dziś prześcieradła, co to się też przyśniło?), jednym słowem gra toczyła się w otwarte karty, choć wspólnie wysilaliśmy się udając, że nic podobnego. Parę razy radca zaprosił poza mną dyrektora gabinetu Cielca i dwóch ekspertów z archiwistą, tak że prawie całe kolegium debatowało nad ptifurkami i kawą w jego mieszkaniu, jak udostępnić mi wszystko, ale to wszystko bez żadnych wyjątków; z tego co mówili, rozumiałem chwilami jeszcze mniej aniżeli ze wsadu.