Jeśli na planecie jest osiemnaście państw (a to w skali kosmicznej pestka),, tylko naiwny oczekiwałby osiemnastu wersji jej spraw wewnętrznych; prócz dzieł historyków oficjalnych są wszak orzeczenia historyków tolerowanych, ewentualnie kaźnionych i rehabilitowanych post mortem, jako też dziejopisów — krytykantów i odbrązowiaczy, którzy, niestety, ulegają nieraz perswazjom duchowym bądź fizycznym i zmieniają swe diagnozy w następnych wydaniach, bo, dajmy na to, mają żony i dzieci, jeśli dopuszcza to tameczna biologia, zresztą instynkt samozachowawczy ma każde istnienie rozumne, więc nie warto zbytnio deliberować nad tą komplikacją historiografii galaktycznej. Na tak utworzony stos wariantów kładą się cetnary kronik, obrazujących los danego państwa piórami historyków sąsiedzkich oraz sąsiadów; jak wiadomo, pierwszą wojnę światową nazwali Chińczycy wojną domową Europejczyków, i to jest całkowicie zrozumiałe, lecz też obraca prace MSZ w zmagania z labiryntem pełnym zasadzek i zagadek, gdyż, jakby powiedzianego było nie dość, przychodzą nowe raporty, nowych wypraw, a kiedy wraz z misjami dyplomatycznymi udadzą się TAM handlowe, zainteresowane bardziej w obrotach niż w prawdzie historycznej, znów trzeba subtelnych uzgodnień. A kiedy nareszcie jakoś się wszystko uładzi na miejscu, następują przełomowe zmiany i całą robotę trzeba zaczynać od początku, bo pomniki czczonych dotąd włodarzy lecą z piedestałów, zbrodnicze demony i potwory okazują się bohaterami i przywódcami narodowymi, peany na cześć i pisma uwieczniające po wsze czasy zasługi monarchów czy poliarchów tracą aktualność i ładnie by wyglądał ziemski dyplomata, który przy wręczaniu listów uwierzytelniających pomylił fazę.
Zdumiony tymi objaśnieniami, nie mogłem powściągnąć pytania, czy doprawdy Ziemia nawiązała już stosunki z takim rojem planet, co stwarza tyle najcięższych kłopotów erneszetowi, boż w Instytucie mówiono mi o treningowym charakterze obecnych prac. Strümpfli popatrzał na mnie z niedowierzaniem, jakby mu się zdawało, że nie dosłyszał, i powoli, wyraźnie, żebym lepiej zrozumiał, wyjaśnił mi niedorzeczność tkwiącą w pytaniu. Ministerstwo Spraw Zaziemskich urzęduje w oparciu o posiadane akta spraw i tyle. Jedynie temu, kto nie ma zielonego pojęcia o urzędowaniu, może się wydawać, że w tej pragmatyce tkwi coś nadzwyczajnego, niedowarzonego czy zgoła niepoważnego. Przecie cała historia polityczna Ziemi składa się z pomyłek i ich konsekwencji; od zarania dziejów państwa stawiały na fałszywe karty, robiąc to, co NIE leżało w ich najlepiej rozumianym interesie; toteż na politykę składają się błędne oszacowania przeciwników, a częściej jeszcze robienie przeciwników z potencjalnych przyjaciół, wskutek nieporozumień i myślowego niedowładu. Zarówno podboje jak i klęski wynikały z niewłaściwych antycypacji, skoro na ogół zwyciężeni wychodzili z klęski w lepszym stanie od zwycięzców, a jeśli nie było tak od razu, to po pewnym czasie. Polityka dotyczy bowiem zajść przyszłych, których przewidzieć z pełną trafnością nie można, a polityk wytrawny to ten, kto wie o tym doskonale i robi swoje z patriotyzmu, poczucia obowiązku oraz wyższej konieczności dziejowej. Więc Ministerstwo Spraw Zaziemskich nie weszło na jakąś całkiem odmienną drogę, lecz działa tak samo, jak zwyczajne ziemskie emeszety, tyle że margines nieuchronnego błędu uczestniczącego w urzędowaniu powiększył się astronomicznie. Czy nie wiadomo mi o tym, że krytyczne decyzje, przesądzające o wojnach światowych, zapadały przy całkowitym nieuwzględnieniu raportów i innych niepodważalnych dokumentów wyjawiających, że wojny wypowiadać nie należy? Jakież znaczenie może mieć zatem to, czy podobne raporty i dokumenty są autentykami, czy fantomami? Jak miałaby właściwie ta różnica wpłynąć na tok urzędowania?
Udzieliwszy mi tonem dobrotliwym, lecz kategorycznym tej admonicji, Strümpfli przestrzegał mnie przed tykaniem głównego katalogu, bo ma ponad 40 000 pozycji, więc tylko się w nim zagubię. Wręczył mi kartkę z najważniejszymi tytułami, przygotowaną przez życzliwego magistra Brabandera, poklepał mnie po ramieniu, uśmiechnął się i poszedł spać, zostawiając mnie sam na sam z bibliotecznym labiryntem.
Mając kartkę radcy za nić Ariadny, zawahałem się przez chwilę między termosem i piersiówką, wychyliłem wreszcie haust koniaku, by dodać sobie odwagi, i wziąłem się do harowki, literalnie zakasawszy rękawy, gdyż najstarsze raporty pokrywał grubą warstwą kurz, a nie chciałem sobie zbytnio pobrudzić koszuli; nawet w tym miejscu zdawał się czuwać nade mną niewidzialnie zrzędliwy duch dochodzącej. Notatka radziła mi zacząć od „Dziejów powszechnych” Msimsa Pittiliquastra, prehistoryka luzańskiego, ale z czystej ciekawości sięgnąłem po najstarszy, pożółkły fascykuł papierów. Był cienki. Na przybrudzonym arkuszu widniały nieporządnie nalepione wstążki telegraficzne czy może telexowe; chyląc głowę nad dostojnym tekstem, odczytałem nie bez trudu wypłowiałe słowa:
CIELEC. GAMMA. DO CHOLERY PLANET ALE DZIĘKI BOGU BEZLUDNYCH W PERYHELIUM BŁOTNE W AFELIUM ZALODZONE. WSZYSTKO PASKUDNA ENTROPIA l TYLE STOP ZAŁOGA MA DOSYĆ STOP OBSKOCZYMY JESZCZE JEDEN PARSEK l DO MAMY STOP ZA PIERWSZEGO JANKIPAS I FILERGUS STOP. PO POWROCIE PORACHUJEMY SIĘ ZE STOCZNIA CZEŚĆ STOP KONIEC
Tekst był na krzyż przekreślony czerwonym pisakiem. Niżej widniał ręczny dopisek: „Szóstka zamieszkana wnoszę o wstrzymanie premii tym bumelontom”, i nieczytelny podpis. Jeszcze raz spojrzałem na archaiczny astrotelex i łuski spadły mi z oczu: pojąłem, że nazwa ENTEROPII poszła po prostu od „paskudnej entropii”, przekręconej przez jakiegoś kancelistę. Była tam jeszcze druga kartka, a raczej formularz delegacji służbowej z podczepionym rachunkiem hotelowym, na którym siniała pieczęć „NIE UZNANE”. Na odwrocie delegacji napisał ktoś niewyraźnie: „Przez kuriera z immunitetem. Satelita szóstki to syntelita kamuflażowy zapewne Dystraktor Przechwytywania Cudzoziemców, pusto—ścienny, nadymany w razie potrzeby. Zalecona ostrożność, bo ze względu na makiety KURDLI uważany jest przez część tuziemców za księżyc prowokacyjny. Szczegóły p. aide memoire mój szyfr TZG/56 Eps. Robię co mogę. Nie protokołować. Nie publikować. Nie urgować. Spalić. Rozsiać komisyjnie popioły”. Następował zapewne podpis, zalepiony pomarańczową karteczką z nadrukiem UTAJNIĆ.
Pożegnałem więc westchnieniem ów prastary tekst, odczuwając zarazem ulgę, że nie zbłaźniłem się biorąc zwyczajny latający Lunapark za planetę, skoro był to specjalny satelita dystrakcyjnego przechwytywania. Jednocześnie pomyślałem, że poznam tu nareszcie zagadkę sepulek, która dręczyła mnie przez lata, lecz ogarnąwszy spojrzeniem rzędy szaf bibliotecznych i ksiąg pod zamkami (ale radca zostawił mi wielki pęk kluczy), zreflektowałem się, że nie przyjdzie mi to łatwo. Następna teczka, którą otworzyłem, też była pokryta grubą warstwą kurzu. Odstawiłem ją niezwłocznie na półkę, zawierała bowiem jakieś historie chorób z lecznicy psychiatrycznej. Dziwiłem się, co ją tu zaniosło, aż tknięty nową myślą wyjąłem z niej plik przyżółkłych kart i zacząłem przeglądać je stojąc. Znalazłem atestat lekarski, stwierdzający u załogi „Rhamphornychusa” zbiorową psychozę halucynatoryczną, zespół dementywno–progresywny i znaczną agresywność wobec otoczenia, przejawiającą się w stawianiu czynnego oporu terapeutom i służbie pielęgniarskiej. Diagnoza uznawała chorobę za zawodową i wnosiła o przyznanie renty inwalidzkiej. „Rhamphornychus” miał przy pomocy dwóch lądowników zbadać sejsmiczny płaskowyż półkuli północnej oraz wielkie nizinne obszary podmokłe strefy umiarkowanej. Deluzje obu grup badawczych były jednakowo uporczywe, lecz całkowicie różniły się treścią. Ludzie z rekonesansu moczarów utrzymywali, że mieszkańcy planety spędzają całe dni po szyję w błocie, wieczorami zaś wynurzają się i nucąc z cicha, włażą na siebie na suchszym miejscu, niczym cyrkowcy w akrobacji parterowej, tworząc żywe kolumny, a po nich włażą inni, i tak powstaje pewna ilość grubych nóg, przy czym wspinanie się trwa, aż spleceni nogami i rękami utworzą coś jakby podobiznę słonia czy mamuta z obwisłym brzuszyskiem. W tak zespolonej postaci oddalają się ze śpiewem na ustach w niewiadomym kierunku. Próby wypytywania tych, co odpadli po drodze, nie powiodły się mimo użycia najsilniejszych translatorów, indagowani dawali bowiem nurka w błoto, i z ich fragmentarycznych okrzyków można było się tylko dorozumieć, że olbrzymi stwór, jaki tworzą dzięki powszechnemu wczepianiu, zwie się Kuradłem lub Kurasiem, a może Kurczęciem Bladym. Nie jest jednak wykluczone, że oni sami siebie zwą kuradłami lub może kurczydłami. Natomiast objawy psychotyczne, produkowane przez członków grupy północnej, były znacznie bogatsze. Jedni zwiadowcy mieli dostać się do wielkiego kompleksu zabudowań bez drzwi czy okien, stwierdziwszy, że trzeba z niejakim rozpędem ruszyć na ścianę, która wtedy przepuszcza do środka. Nim rozeszli się jeszcze w poszukiwaniu tubylców, zostali zaatakowani przez watę względnie watolinę, jako też luźno zszyte albo może sfastrygowane sztuki odzieży w rodzaju fufajek, które mając liczebną przewagę, wyparły ich na dach, skąd ratowali się taktycznym odwrotem na ładowniku. Inni utrzymywali, że powiodło im się lepiej. W wielkim parku, pełnym spacerujących leniwie drzew, natknęli się na grupę małych krajowców i dwu lub trzech większych, którzy na ich widok uciekli. Mali natomiast, uznani przez nich za miejscową dziatwę szkolną, nie zdradzając lęku ani zaskoczenia usiłowali wdać się ze zwiadowcami w rozmowę, z czego nic jednak nie wynikło, bo translatory zamiast mówić, wydawały tylko odgłosy podobne do beczenia. Niemniej, owe rzekome dzieci przystały chętnie na wspólną fotografię z ludźmi i obdarowały ich na pożegnanie sporą ilością zagadkowych przedmiotów. Zwiadowcy musieli się jednak wycofać, bo doszły ich sygnały alarmu wysłane przez grupę błotnego rekonensansu. Zdjęcia się nie udały, albowiem jak stwierdzono już na pokładzie „Rhamphornychusa” aparaty fotograficzne uległy takiemu uszkodzeniu, jakby je poddano działaniu wysokiej temperatury. Soczewki obiektywów popękały i stopił się też film. Pytani, co się stało z rzekomymi podarunkami, które mieli otrzymać, twierdzili, że w pojemnikach, do których je załadowali, nie było nic prócz znikomej garstki szarawego pyłu. Żaden z badanych nie miał poczucia choroby psychicznej. Tej diagnozy nie postawiono pochopnie. Dowiedziono eksperymentami, że aparaty fotograficzne zostały poddane silnemu nagrzewowi, prawdopodobnie w kuchennych piekarnikach statku, choć się do tego chorzy nie chcieli przyznać. Spektroskopowa i chromatograficzna analiza pyłu, w jaki miały się jakoby obrócić podarunki, wykryła pierwiastki właściwe dla wszelkiego rodzaju zmiotków, śmieci itp. Choć tak staranne analizy zadawały kłam ich słowom, chorzy utrzymywali z uporem, że zetknęli się z mieszkańcami planety, którzy, z dala człekokształtni, z bliski bardziej przypominają skrzyżowanie strusia lub emu z pingwinem, poddanym kuracji odchudzającej. Mogą chodzić jak ludzie, lecz mogą też poruszać się skokami trzymając obie nogi razem jak wróble, albo jak dzieci grające w tak zwane klasy. Nie potrafią usiąść jak człowiek, gdyż kolana ich zginają się do tyłu jak u ptaków, toteż dla spoczynku kucają. Noszą się kolorowo, a na twarzach mają, jak można sądzić, maski, bo potrafią je zdejmować, i wtedy ukazuje się dość odrażające wyglądem oblicze o szerokim czole, z rozstawionymi oczami, całkiem okrągłymi, a tam gdzie mamy usta i nos, oni mają wyłupiaste wzniesienie z otworami jak gdyby nozdrzy. Po odosobnieniu w lecznicy agresywność nieszczęsnych znacznie się wzmogła. Następowała lista urządzeń szpitalnych zdewastowanych przez nich w atakach szału.