Выбрать главу

Komisja, powołana do zbadania tej sprawy, rozpatrzywszy czterdzieści osiem różnych hipotez, uznała za możliwe nagły wybuch masowej psychozy rozmyślnie indukowany przez obcą cywilizację, broniącą się w ten sposób przed niepożądanym wtargnięciem. Planeta została tedy objęta kwarantanną i gromadzone potem materiały uzyskano wyłącznie dzięki nawiązaniu kontaktów radiowych z typowym dla nich opóźnieniem w czasie. Właściwie rad byłem nawet, doszedłszy do tego miejsca tajnych raportów, że wszystkie dalsze informacje o Encji i Encjanach pochodzą wprost od nich, nie będą zatem zniekształcone uprzedzeniami właściwymi ludziom. Niemniej czekała mnie ciężka i długa robota, bo objawiając niemały altruizm kosmiczny, Encjanie przekazali nam setki swoich dzieł, traktatów, podręczników, a nawet gazet i innych druków ulotnych.

Uznałem za rozsądne rozpoczęcie ich lektury od podręczników historii, i to najstarszych, ażeby pójść niejako śladem naturalnego rozwoju społecznego, a zarazem umysłowego nieznanych istot. Miejscem mych zmagań z sążnistymi tekstami stało się biurko, porządnie oświetlone nisko zsuniętą lampą. Mając po lewicy termos, a po prawicy keksy, zabrałem się do pierwszego tytułu, włożywszy jeszcze na wszelki wypadek odkręconą piersiówkę koniaku do wysuniętej poręcznie szuflady, tak żem mógł po nią sięgnąć na oślep, nie odrywając oczu od gęsto zadrukowanych stronic. W ogromnej bibliotece było cicho jak makiem zasiał. Prócz szelestu przewracanych kartek rozlegały się w niej od czasu do czasu moje ciche westchnienia, z upływem godzin coraz bardziej podobne do powściąganych stęknięć, bo też za nielekką wziąłem się sprawę. Jak to mam we zwyczaju, przejrzałem najpierw bibliografię, zamieszczoną na końcu studiowanego dzieła, i dała mi poniekąd do myślenia, bo nazwiska uczonych cytowane przez encjańskiego historyka brzmiały: Tzirrtzwarraquax, Tirrlitriplirrlipitt, Qiuqiuxix, Quorrstiorrquiorr, Cwidtderduduck, i podobnie. Nie należy niczego przesądzać przedwcześnie, rzekłem sobie i spojrzałem na kartę tytułową.

Były to „Dzieje Encji” pióra znakomitego ponoć historyka kurdlandzkiego Quaquerli. Radca polecił mi je jako niezgorszy wstęp do dalszych studiów, ale na widok nazwiska autora, rymującego się wyraźnie ze szwajcarskimi, przemknęła mi obłąkańcza myśl, że Strümpfli dlatego mi je doradzał. Oczywista brednia, świadcząca tylko o stanie mego ducha. Poszedłem za radą, bo wydała mi się rozsądna. Nie potrafiłbym co prawda orzec, która część wsadu była mniej zrozumiała, kurdlandzka czy luzańska, lecz coś mówiło mi, że dziwaczna, wręcz unikalna kultura miastochodów jako zasiedlonych żywych stworzeń musi być bliższa Natury i tym samym mniej sztuczna niż cywilizacji tak wysokiej, że tchnęła rozum nawet w glebę i kamienie. Natura, przez swoją kosmiczną powszechność, miała być spójnikiem i wejściem w obcą historię. Myślałby kto, że rzucę się łapczywie na owo grube dzieło, pochłaniając stronicę po stronicy, a tymczasem stałem jak niezdecydowany kąpielowicz nad przeręblem, aż wreszcie, wciągnąwszy powietrze do płuc, wziął .się do czytania.

Początki życia na Encji opisywał Quaquerli bardzo uczenie, ale i dość zwyczajnie. Jak tłumaczył, życie rodzi się wszędzie tak samo. Pierwej w niebywale powolnym rozwoju ocean musi przybrzeżnie skisnąć w kisielkowatą chlustwę i ciche fale sulają ją przez wieki, a to i tysiąclecia, nim z tego mięsiwa wyłoni się kurczliwa mlazgroć, która po niezliczonych pokrętnych przygodach dociapka się tam, gdzie jej miąższ zwapnieje w jakiś stelażyk. Quaquerli utrzymywał, że podług miejscowych warunków powstają na różnych globach różne istoty wyższe, jako to podług typów głównych ćpaki, ssaki i ptaki. Rozmnażają się też rozmaicie — przez pocieranie, zapylanie, pączkowanie, a czasem, ale bardzo rzadko, absolutnie wręcz wyjątkowo, przez tak zwane szpuntowanie, do którego na Encji, jako na planecie normalnej, nie doszło. Pochodząc od wielkich ptaków bezlotów, Encjanie zwą siebie człakami, co niektórzy entropologowie wiążą z człapaniem po błocie, gdyż błota, bezkresne moczary i olbrzymie topieliska stanowiły tu pierwotną kolebkę życia. Wyjaśnia się to lokalną geografią. Encja krąży wokół swego słońca po silnie wyciągniętej orbicie, i w afelium ściska ją potężny mróz. Ocean podchodzi wszakże niezwykle rozległymi płyciznami pod brzegi kontynentu, na stokach błotnistego, lecz górującego w głębi wulkanami płaskowyżu sejsmicznego, i odpromieniuje zbawienne ciepło, które okresowo podsusza mokradła. Wszelako od tego gorącego regionu odstraszały wszystko co żywe nieustające dawniej erupcje wulkaniczne i siarkowe, wrzące gejzery. Przyszło się więc życiu osiedlić kompromisem między lodami oceanu i wulkanami .Taraktydy, w obszarze Wielkiego Błoceanu. Tam to wylęgły się z łazów płazy, aż płazów przepełzy i niedopełzy. Te ostatnie, jak sama nazwa wskazuje, utonęły, bo nie dotarły na cieplejszą suszę, natomiast przepełzy dały początek błoćkom. Błoćki zrodziły błociany, co miały nie dość jeszcze długie nogi, a kto ma tam krótkie nogi, ten wnet grzęźnie i ginie z głodu. Błociany przekształciły się w błotniaki, błocieńce i błotniskowce. Było też skoczne błocie, lecz stanowiło ślepą odnogę, skoro niedowidziało i dlatego sczezło. Dalszy rozwój przystanął na milion lat, bo rozmnażać się w oślizgłym zimnym błocie to niewielka satysfakcja, toteż samce częściej udawały, że biorą się do rzeczy, niż czyniły to naprawdę, cisnąc się do samic raczej dla rozgrzewki. Tamtejsze błoto jest niezwykle lepkie, tak że stada przestały się ze wszystkim rozłączać. Łatwo pojąć, że dzięki temu powstawała z parki czwórka, z niej — ósemka i tak dalej, aż następne generacje wyolbrzymiały w zmoczydła, zmoczęta, zmoczki i — wreszcie — zmoki właściwe. To właśnie ze zmoków narodził się potem kurdel. Zmoki miały wprawdzie uczciwie długie nogi — przeciętnie 6 do 9 metrów, lecz i tego mało, by utrzymać tułów nad powierzchnią mokradła, więc od taplania się i wałęsania po błocie ogon z brzuszyskiem zawsze są zmoczone, i żeby ratować się z tej opresji, gdyż błoto jest paskudnie zimne, zmoki jęły podwyższać temperaturę swych ciał, oczywiście nie umyślnie, jako zwierzęta bardzo tępe, lecz dzięki selekcji naturalnej najcieplejszych. Nie mogły wszakże przyspieszać dalej przemiany materii, boż w końcu ścięłyby się niczym jajko we wrzątku i kolejna mutacja uprzywilejowała wyrzucanie z paszczęki gazu, który od zgrzytania zębów (albo od szczękania zębami z zimna) zapalał się jak u nas gaz błotny na podmokłych torfowiskach. Odtąd zmok, żeby się nie zaziębić, zionął ogniem, który go przyzwoicie podsuszał, a wygodniej było się nawzajem suszyć dwu zmokom, stojącym naprzeciw się co wykształciło pierwocinę altruizmu. Te pierwsze pyroforyczne zmoki nie były jeszcze ani w połowie tak wielkie, ich późny potomek — kurdel. Podsuszany dobrze zmok je się smokiem. One właśnie, ziejące ogniem, zastąpiły Praencjanom niebo, z którego Prometeusz wykradł ogień. W legendach ich występuje mężna postać herosa, zwanego Gromaciejem lub Gromateuszem, który miał dokonać tego samego. Chwytane w zapadnie, były smoki używane do celów ogrzewczych w sadybach plemiennych wodzów.