Uczyniłbym rozsądnie, nie odrywając się w lekturze od „Dziejów Encji” w wersji kurdlandzkiego uczonego, ale w tylu miejscach pomstował na historyków luzańskich, opatrując ich nazwiska epitetami nędznych łgarzy, falsyfikatorów i potwornych demonów, aż zachciało mi się dowiedzieć, czym wywoływali takie wybuchy gniewu, i wyszukawszy kitka ich dzieł, odłożyłem tom, założywszy go w doczytanym miejscu łyżeczką, bo nie miałem, pod ręką nic innego. Najpierw otwarłem „Historię zmistyfikowaną”, bo to była książka najcieńsza ze wszystkich. Napisał ją luzański kurdlolog Arg Quarg Tralaqsarg. Dowiedziałem się od niego, że żadnych zmoków, zmocząt ani smoków nigdy na Encji nie było. Są to prastare bajędy, bezkrytycznie przejęte przez poważny odłam nauki kurdlandzkiej, z przyczyn całkowicie pozanaukowych. Nie było też tam żadnych ogniem ziejących zwierząt. Były po prostu na błotach osobno błędne ogniki samozapalającego się metanu i osobno ziemnowodne płazy, jako też podbłotne wulkany, zwane pospolicie bulkanami, które, zwykła rzecz, wybuchały i gulgotały od czasu do czasu, co w ciemnych umysłach krajowców przemieniło się w straszliwe walki pyrozaurów i co potem usiłowali zracjonalizować czyli uzgodnić z teorią ewolucji Cipcirwina uczeni ze szkoły paletyńskiej, subwencjonowani przez ministerstwo propagandy kurdlandzkiej, albowiem Przewodniczącemu zależy na dobrej reputacji nacjomobilizmu także poza granicami państwochodu.
Lecz autor ten polemizował z innym, Quickxakiem, sięgnąłem więc po jego pracę paleontologiczną i znalazłem podany w niej cały cykl przemian miazgi pokarmowej w żołądku kurdla (właściwie w żołądkach, bo jest ich coś sześć), czyli tak zwany cykl Grepsa, oraz tablice z widmami spektralnymi wykonanych laboratoryjnie doświadczeń nad owym samozapłonem, z których wynikało, że kurdel z niedokwasotą produkuje wyziewy palące się jasnym pomarańczowym płomieniem, natomiast gdy ma nadkwasotę i dręczy go zgaga, zionie ogniem sinofioletowym, a jeśli uprzednio spożył w nadmiarze rośliny zdrewniałe — dymi. Tam się też znajdowały fotografie, przedstawiające osoby, które na własne oczy miały widzieć w kurdlandzkim mateczniku Fyffary okaz żywego prakurdla, jak spał zanurzony w błocie powyżej uszu, wystawiwszy nad powierzchnię trzęsawiska tylko swe zrogowaciałe nozdrza i od czasu do czasu ciężko wzdychał, aż dostał czkawki, wynurzył łeb i zgrzytnął zębami, że iskry poszły, od czego buchnął z paszczy ogniem, przy gromowym odgłosie dwutaktowego diesla. Miało to świadczyć o tym, że nie ocknął się całkowicie, lecz zionął płomieniem przez sen. Wolałbym co prawda ujrzeć zdjęcia tego ziejącego kurdla zamiast zdjęć osób, które go tak dokładnie obserwowały, jednakowoż precyzja opisu była poniekąd zniewalająca. Cóż, kiedy Yx Quasseryx Hetelent, pono pierwszy autorytet planety w zakresie kurdlistyki genetycznej i morfologicznej, wylicza niezbite doświadczenia przemawiające przeciw istnieniu pyrozaurów, przeprowadzone z kurdlami w jego Instytucie. Choć ostrzono im specjalnie zęby szlifierką, choć podawano im do żarcia palony korek i same strączkowe, a nawet usiłowano poić lotnymi, łatwo palnymi cieczami, od eteru po benzynę, żaden nie czknął bodaj najmniejszym nawet płomyczkiem i tylko wskutek nieuwagi spłonął Instytut, bo się zaprószył ogień rozpalony przez zirytowanych zwolenników hipotezy pyrozaurycznej. Hetelent nie wyjawia jednak, zapewne przez lojalność wobec kolegów, czy usiłowali oni tym podpaleniem zniszczyć rezultaty negatywnego eksperymentu, czy wręcz głosić, że podpalaczem był badany kurdel. Co gorsza, tenże Hetelent kwestionuje w ogóle istnienie MIASTODONTÓW, utrzymując, że w żołądku kurdla można utopić się lub skonać od razu z fetoru, a w jego powietrznych miechach też by nikt nie wytrzymał ani przez pięć minut, to zaś, co na organizowanych przez kurdlandzkie biura podróży wycieczkach zwiedzają turyści luzańscy, jest perfidnie spreparowaną makietą, praktycznie bezwonną wsią potemkinowską, podczas gdy każdy, kto zbliżył się na dziesięć kroków do choćby tylko z cicha bekającego kurdla, wie, że oddech jego na tym dystansie zwala z nóg i powoduje astmatyczne duszności. Tak więc podług Hetelenfa nie tylko żadnych ogniowymiotnych smoków nie było na planecie, ale nie istniały też i nie istnieją miastochody. Na tym stwierdzeniu, orzeka, kończy się jego rola jako oddanego poznaniu paleontologa, bo co do reszty, czyli pytania, dlaczego Kurdlandczycy upierają się przy istnieniu istot nie istniejących, powinny zabrać głos pozanaukowe instancje i czynniki. Zdaje się, że głos Hetelenta wywołał burzę polityczną zarówno w Luzanii jak Kurdlandii, bo doszło do nieparlamentarnych interpelacji w miastodontach, do protestacyjnych wieców żołądkowych i do debaty w parlamencie luzańskim, a potem do wymiany not dyplomatycznych zamkniętej oświadczeniem rzecznika luzańskiego, że jego rząd nie kwestionuje faktu zasiedlenia kurdli pod względem bytowym, uczeni zaś, wypowiadający się w tym przedmiocie, czynią to jako osoby prywatne, nie upoważnione do składania wyjaśnień o charakterze programu, wytyczającego, co jako prawda obiektywna decyduje o zagranicznym kursie państwowej polityki.
Porządnie otumaniony tak zasadniczą kontrowersją, wziąłem się na powrót za „Dzieje Encji”, których autorem był Quaquerli, bojąc się”, że jeśli raz stracę jakiś przewodni wątek, utonę w grzęzawisku sprzecznych poglądów naukowych. Drugą część swej monumentalnej monografii poświęca Quaquerli rozumnym mieszkańcom Encji. Przedstawia rzecz dość wyraziście, mianowicie tak, że nie było na planecie jednego tylko gatunku Rozumnych, lecz dwa, mianowicie Dwońcy, oraz Człakowie, czyli Połcie. Z Dwońców powstali Luzanie, a z Człaków — Kurdlandczycy. Jedni i drudzy pochodzili od wielkich bezlotów, toteż byli dość podobni do siebie anatomicznie, natomiast różnili się zasadniczo pod względem umysłowym. Dwońcy odznaczali się lubieżnością, skłonnością do występku oraz ogólnym niedorozwojem duchowym. Natomiast Człakowie rozwijali się jak po maśle. Dlatego, przewidziawszy na setki lat’ naprzód, dzięki rozwijaniu astronomii, że planeta wejdzie w chmury meteorytowe, bo się jej naturalny księżyc rozleci, wchodząc w perturbacyjną strefę Roche’a, Praczłakowie postanowili sporządzić sobie schrony. Na zabłociach, które zamieszkiwali wtedy jeszcze wespół z tępymi Dwońcami, żywiąc ich niekiedy z przyrodzonej litości, nie było jednak możliwe żadne budownictwo, a znów żyjąc z łowiectwa, nie mpgli wędrować na północ, na płaskowyż wulkaniczny, bo ich łowna zwierzyna, kurdle, wyginęłaby tam rychło, zdolna do życia tylko na moczarach i żywiąca się bagiennymi wodorostami. Pobudowali więc sobie jedyne w swoim rodzaju arki Noego, jako ruchome warownie (basztochody) z olbrzymich kości szkieletowych upolowanych kurdli, których tusze spożywali, co było dla nich jedyną szansą ocalenia, bo przed milionami lat rozpadł się był w strefie Roche’a inny, mniejszy księżyc planety i spadał na nią deszczami kamiennych odłamków, zanim powstały jeszcze rozumne Naczelne, i to właśnie wywołało mutacje prakurdli, którym wyrosły na grzbiecie potężne pancerze zeskalającej się krzemionki. Wydzielają ją tak zwane gruczoły przeciwmeteorytowe, które opisał Ququeriqqu, inny badacz kurdlandzki, archeolog, w oparciu o wizerunki zachowane na ścianach jaskiń wulkanicznego płaskowyżu.