Выбрать главу

Ostatki tych pancernych prakurdli wymierały bowiem, gdy watahy Człaków zapuszczały się w śmiałych wyprawach na płaskowyż i (jak utrzymują Quiqueriqqi oraz Quacquerlack, też archeolog) Człakowie nauczyli się doić te kurdle, bo wydzielina ich dójek krzepła i wlana w foremki dawała bardzo przyzwoitą cegłę silikatową. (Co prawda rzeczoznawcy luzańscy jak jeden mąż zwą to zupełną fantazją, podkreślając, że cegły te pochodzą z ósmego tysiąclecia starożytnej ery i były zwyczajnie wypalane, a nie wydojone).

Tak więc, gdy rozpoczęły się strumy, czyli opady meteorytów drugiego rozpękłego księżyca Encji, Człakowie mieli już pobudowane warownie na nogach, warownie notabene nie były żywymi zwierzętami, gdyż to jest oszczerczy wymysł tępogłowych Luzanów (czyli Dzwońców). Z natury miłosierni, pozwalali Prapołcie (Człakowie) przebywać Luzanom pod swymi hulajgrodami i w samej rzeczy pod brzusznym dnem każdego koczowała wataha bezdomnych Dwońców. Tutaj muszę dodać, że ta podwójna nomenklatura (Połcie—Dwońcy, Człakowie–Luzanie) wynika z istnienia w samej Kurdlandii dwóch zwalczających się szkół archeologicznych, z których każda dysponuje dziesiątkami argumentów, zniewalających do uznania za właściwą tylko jednej pary nazw, lecz niestety, nie mogą się one z sobą pogodzić. Włóczędzy ci żywili się odpadkami, jakich udzielali im z warownego kurdla zacni Człakowie. Utrzymując się z owej jałmużny, biegając w ochronnym cieniu kurdla, dorobili się ci Dwońcy miana Luzanów, że niby chodzili luzem, w przeciwieństwie do człackich załóg. Ale i Kurdlandczykom nie żyło się wtedy słodko, bo pracowali od świtu do nocy jak na galerach, poruszając setnym zbiorowym wysiłkiem olbrzymie gnaty, uruchamiając nogi ich warowni. Tym pracom galerniczym na dobre położył kres dopiero Przewodniczący, który osobiście wymyślił bioinżynierię. Pouczył swych maluczkich pobratymców, jak należy syntetyzować pod jego przewodem małe kurdlęta i hodować je hormonami wzrostowymi, co uczyniono ze znakomitym skutkiem. W ten sposób powstały syntekurdle, a z nich współczesne miastodonty, znakomicie urządzone, skanalizowane, komfortowe i schludne, jako grody chodzące i dbające o swych lokatorów. Każdy może sobie wychodzić na spacer lub za inną potrzebą z rodzimego kurdla, a potem wraca tak, jak się wraca do domu. Wprawdzie strumy się od dawna skończyły, cóż jednak może być wygodniejszego nad luksusowy basztomobil, w którym zimą jest ciepło, latem nie ma upału, w którym podróżuje się wygodnie, w swojskim otoczeniu, poznając ojczysty kraj we wszystkich kierunkach? Co się tyczy przepustek i paszportów, uprawniających do czasowego opuszczenia kurdla, okazały się niezbędne z czysto administracyjnych powodów, żeby nikt nie musiał się tłoczyć u wejść i wyjść. Paszportyzacja okazała się ponadto konieczna, bo nikczemni Luzanie, zamiast okazywać Kurdlandczykom dozgonną wdzięczność za uratowanie życia podczas strumów, przebierali się za Człaków i udając powracających z przechadzki prawowitych mieszkańców miastodonta, dostawali się doń, żeby siać zamęt i demoralizację, zwłaszcza w szeregach niedoświadczonej młodzieży, wmawiając jej, jakoby życiowe warunki poza kurdlem były lepsze. Po kilku wiekach, nakradłszy się i narabowawszy ile wlazło, Luzanie opuścili zabłocia i pobudowali sobie sadyby na płaskowyżu północy, gdzie przy zaniku aktywności sejsmicznej utworzyli własne państwo, pod każdym względem gorsze od kurdlestwa. Tymczasem błocean cofał się i na podmokłych obszarach okrzepł Kurdlistan, a na graniczącym z nim płaskowyżu Cesarstwo Luzańskie, które potem stało się republiką. Do wytyczenia granic doszło około 900 lat przed nową erą. Rzecz ciekawa, wojny w stylu ziemskim, z wyraźnymi frontami i ruchami wojskowych zastępów, trwały na Encji zaledwie trzysta lat. Zarzucono je na rzecz walki ciągłej, lecz nie tak jawnej. Szkodzono sobie wzajem szarpaniem, podjazdami, prowokacjami, sobotażem i dywersją, w czym prym wiodła zawsze Luzania (przypominam, że cytuję uczonych kurdlandzkich). Powstały wtedy w sztabach luzańskich nowe metody zwalczania miastochodów, na przykład przez wszczepianie im piątej nogi, która pełniła rolę piątej kolumny. Chytrość nędzników polegała na tym, że udawali, jakoby nic im nie było wiadomo o mieszkańcach kurdli. Jeśli więc komandosi luzańscy wszczepiali kurdlowi piątą nogą (ten, kto to robi, zwie się mącinogą), jeśli wprowadzali w cielskach kurdli chaos jako tak zwani wichrzyciałacze, smarując np. ogon bydlęcia czymś smacznym, żeby się tam napoczęło, jeśli uprawiali wywrotową robotę, podrzucając pasącym się kurdlom truciznę z balonów, wywołującą tak silne torsje, że kurdel może się wynicować (jest to tak zwane rozkurdlenie), były to ataki oficjalnie wymierzone tylko w zwierzęta. Luzanie nie przyjmowali bowiem do wiadomości ich Budowlanej, syntetycznej genezy i głosili przewrotnie, że żadnej bioinżynierii Przewodniczący nie wymyślił.

Zasadniczą przemianę stosunków przyniósł dopiero wiek XXII, który mniej więcej odpowiada naszemu dziewiętnastemu. Zapoznałem się z tym dzięki trzytomowej pracy profesora doktora habilitowanego, członka Kurdlewskiej Akademii Nauk, Mzizimrqssa. Luzania weszła wtedy na szlak industrializacji, którego to nieszczęścia Kurdlandia uniknęła dzięki pouczeniom Przewodniczącego. Pierwszy impuls dało wynalezienie machiny smakowej, napędzanej płomieniami, jakie namoczony i podrażniony tym smok wyrzuca z paszczęki. Co majętniejsi Luzanie jęli sprzedawać włości i lokować środki w ogniotrwałych kurdlach. Dało to asumpt do hodowli. Wrychle powstały rasy nader ogniodajne i zarazem ogniodojne. Używano ich w hutnictwie do wytopu żelaza, a też do celów ogrzewczych. Kapitalizacja kurdli doprowadziła do wzmożonego popytu na sztuki wysokocieplne i długowieczne, lecz kurdli bezdymnych wyhodować się nie udało. Stada rozmnażały się gwałtownie i po kilkudziesięciu latach doszło do fatalnego zatrucia środowiska. Powstała wtedy idea centralizacji smoków (zwanych już często smogami), bo niewiele potężnych sztuk dymi mniej niż rojowisko maluchów, a stąd już niedaleko było do koncepcji znacjonalizowania wszystkich stad. Był to tak zwany program optymizacji komasacyjnej, lecz część uczonych, zajmujących się obliczaniem, jaki kurdel byłby najekonomiczniejszy, twierdziła, że wszelki kurdel naturalny na nic. Inni głosili ideę Komasata, zarazem ognistego i chędogiego, który pracuje w cyklu zamkniętym, żywi się tym, co sam wydala, po niejakim wzbogaceniu witaminami. Lecz jedne zdychały albo— wściekały się i obaliwszy mury ochronne uciekały do Kurdlandii, inne traciły ogień, a niektóre w trakcie naukowych eksperymentów poczęły się nawet oziębiać do temperatur ujemnych, co miało być wyzyskane w chłodziarstwie, lecz nic z tego nie wyszło, bo powymarzały. Zagroził kryzys energetyczny, akcje towarzystw kurdlich leciały na łeb na szyję, kto mógł, pokątnie chomikował ostatnie smoczki, próbowano na gwałt wybudować wypaśnicę, co by żarła trawę i ze sfermentowanej wytwarzała gaz, ale to się nie udało. Rozpadowi Luzanii zapobiegło dopiero wyzwolenie energii atomowej, dokonane zresztą wielce niezdarnie, jak wszystko, co się robi w tym państwie. Tyle kurdlandzki akademik. A może i więcej, ale sił mi już nie stało do dalszej lektury. Ponieważ dunderował szczególnie na luzańskiego kolegę o nazwisku Pirivitt Piritt, nie referując jego poglądów, lecz wieszając tylko na nim zdechłe psy, a właściwie kurdle, z ciekawości odszukałem niewielką książeczkę tego Luzanina. Tytuł jej brzmiał „Mendosfera czy ety—kosjera”. Zaniepokojony zajrzałem do wielkiego słownika wyrazów obcych i dowiedziałem się, że pierwsze słowo tytułu pochodzi od łacińskiego mendax — kłamca. Na wstępie autor rozprawiał się z kurdlandzką wersją uprzemysłowienia Luzanii. Nazwał ją stekiem złośliwych bredni: żadnej hodowli pyrozaurów nigdy w cesarstwie nie było ( w tym czasie Luzania była jeszcze cesarstwem), ani kapitalizacji smoków, co o tyle zrozumiałe, że nie może być kapitałem to, czego nie ma. Nie było też żadnych prób zastąpienia budownictwa mieszkaniowego hodowlą kurdli (jak utrzymywała strona kurdlandzką) częściowo na licencjach bioinżynierów Przewodniczącego (kurdle — drapacze), a częściowo dzięki grabieży patentów kurdlandzkich. Wszystko to od a do zet miało być propagandą na użytek wewnętrzny, ogłupiającą nieszczęsnych kurdelników–galerników, którym nosa nie wolno wysunąć poza brzuch swego wieloraba, czyli wielozniewoleńca, bo tak powinno się zwać miastodonty. Trudności ani zjawisk kryzysowych nie brakowało wprawdzie w dziejach Luzanii, lecz były nieposiężne dla umysłów zatrzymanych w rozwoju, posiadających naukowe tytuły z nadania, a nie z wiedzy. Pirivitt Piritt wskazywał, że kurdlandzki akademik nie był nawet autentycznym doktorem, lecz nosił czysto honorowy tytuł „doctor honoris causa” i był przez własnych uczniów zwany doktorem kurdlem. To było przynajmniej dosadnie jasne. Natomiast w dalszych rozdziałach polemizował Pirivitt Piritt z etyfikatorami i hedomatykami luzańskimi i mało co z tego mogłem pojąć. Głosił, że nie ma innej drogi dla społeczeństwa jak etyfikacja środowiska, a rzecznicy etyfikacji parcelowanej, którzy proponują umoralniać tylko gmachy i miejsca publiczne, nie zdają sobie sprawy z koszmarnych konsekwencji, które taki krok musiałby za sobą pociągnąć. To, że w całej Galaktyce nie ma ani jednej totalnie zbystrowanej cywilizacji, nie jest żadnym argumentem contra rem, bo jakaś społeczność musi być w niej pierwsza jako najdalej wysforowana w rozwoju i ten los zarazem zaszczytny i ciężki przypadł właśnie w udziale Luzanom, którzy torują tym samym drogę mlecznym braciom w rozumie. Następowały wykresy, tablice, wzory matematyczne i schematy, podobne w mych oczach do hieroglifów. Mając przykre wrażenie, że po przewertowaniu książki o tak dobitnie brzmiącym tytule wiem mniej niż przed jej otwarciem, zabrałem się do szukania jakichś przystępnych opracowań, kompendiów, i to napisanych na Ziemi, boż takie piszą przecież ludzie dla ludzi, swojaków, ale tum dopiero wpadł, wyszperawszy między grzbietami podręcznik tak zwanego kursu zerowego dla doktorantów — historyków luzanistyki. Była to praca zbiorowa coś dwudziestu autorów fachowców, istna chińszczyzna, przynajmniej dla kogoś jak ja, kto nie rozumiał, co czyta, bo jakże mogłem rozumieć, jeśli co chwila pojawiały się łańcuszki wzorów i terminy w rodzaju „szczęścianów”, „entropków”, „antybitów”, EMCI (entropii modułów cyfrowych inteligencji), a pod zachęcającą nazwą „Wyprawy w głąb nauki luzańskiej” krył się całkowicie ciemny dla mnie tekst o organizacjach inspertyzy w grupach półżywych ze wsparciem pozakosmicznym. Okazało się później, że wszystko to miało całkiem zdrowy sens, ale umęczyłem się setnie i nazłościłem, nimem go ogarnął, bo stałem tej nocy nad stertą odrzuconych tomów, patrząc na szeregi nie ruszonych jeszcze na półkach z taką beznadziejną irytacją, jak człowiek, który chce wskoczyć do pędzącego pociągu, bo musi, a zarazem wie, że może przy tym kark skręcić. Rękę obciągał mi potężny tom „Słownika luzano–kurdlandzkiego” i poczułem piekącą chęć, by rąbnąć nim o podłogę, co przyniosłoby mi nie lada ulgę, bo choleryk ze mnie, ale powściągnąwszy się, wziąłem tylko stary, w kącie umieszczony stojak na kapelusze i huknąłem nim jak taranem w drzwi wielkiej szafy z aktami, gdyż były dębowe i tym samym wytrzymałe. Stojak, co prawda trzasnął, ale ustawiłem go przy ścianie tak, żeby odłamane ramiączko oparło się o nią i szkoda nie była widoczna. Mógłby kto pomyśleć, że powinienem te nocne awantury pominąć, skoro wystawiają nie najlepsze świadectwo i moim nerwom, i mej lotności, uważam jednak, że taki krytyk myliłby się grubo, gdyż sposoby, jakimi dochodzi się wiedzy, nie są dla tej wiedzy całkiem obojętne. Połamanie stojaka bardzo dobrze mi zrobiło. Ułagodzony, zabrałem się do szukania lektur, chodząc wzdłuż półek i wybierając to, co wpadło mi w oko, jakkolwiek i ta metoda nie była zbyt mądra, zorientowałem się bowiem poniewczasie, że sięgam po szczególnie ładne, solidnie oprawne tomy, a wszak nie suknia zdobi ciało. Była to niestety przeważnie lektura dla zaawansowanych luzanistów, zdolna przyprawić o rozpacz, bo miałem, czego chciałem — byłem u źródeł, skarbnica wszelkich wiadomości o Encji stała przede mną otworem, i nic nie potrafiłem z nią począć. Kusiło mnie nawet, żeby wyrwać radcę ze snu telefonem o pomoc, ale wstydziłem się, więc otarłszy pot z czoła, a kurz z zabrudzonych rąk, ruszyłem do nowego natarcia. Spuściłem jednak z tonu i wziąłem się za „Wstęp do melioracji epistemicznej”, bo mi zaświtało, że nie będzie miał nic wspólnego z gleboznawstwem i sztucznymi nawozami. Tak też było. Dowiedziałem się, że w XXII wieku popadła Luzania w okropny kryzys, wywołany samozaćmieniem nauki. Najpierw coraz częściej było wiadomo, że badane zjawisko na pewno już ktoś, kiedyś dokładnie przebadał, nie wiadomo było tylko, gdzie tych badań szukać. Specjalizacja naukowa rozdrabniała się w postępie geometrycznym i główną przypadłością komputerów, a budowano już megatonowe, stało się tak zwane chroniczne zaparcie informacyjne. Obliczono, że za jakieś pięćdziesiąt lat nie będzie już żadnych innych komputerów uniwersyteckich jak tylko tropicielskie, czyli poszukujące w mikrozespołach i przemyślnicach całej planety, GDZIE, w jakim zaułku, której pamięci maszynowej, tkwi wiadomość o tym, co jest kluczowe dla prowadzonych badań. Nadrabiając wiekowe zaległości, w szalonym tempie rozwijała się ignorantyka, czyli wiedza o aktualnej niewiedzy, dyscyplina do niedawna pogardzana aż do zupełnego zignorowania (ignorowaniem niewiedzy zajmowała się gałąź pokrewna, lecz osobna, mianowicie ignorantystyka). A przecież porządnie wiedzieć, czego się nie wie, to już dowiedzieć się niejednego o wiedzy przyszłej, i od tej strony zrastała się ta gałąź z futurologią. Drogiści mierzyli długość drogi, jaką poszukiwawczy impuls musiał przemierzyć, ażeby dopaść szukanej informacji, a była już taka, że przeciętnie wypadało czekać na cenne znalezisko pół roku, aczkolwiek ten impuls poruszał się z chyżością światła. Jeśliby szlak labiryntowych tropień wewnątrz zawłaszczonych dóbr wiedzy miał się przedłużać nadal w obecnym tempie, to następnemu pokoleniu fachowców przyszłoby czekać po 15 do 16 lat, nim świetlnie gnająca sfora sygnałów–odnajdywaczy zdoła im zgromadzić pełną bibliografię do zamierzonego przedsięwzięcia. Ale, jak mówił u nas Einstein, nikt si