Выбрать главу
ły ogień, a niektóre w trakcie naukowych eksperymentów poczęły się nawet oziębiać do temperatur ujemnych, co miało być wyzyskane w chłodziarstwie, lecz nic z tego nie wyszło, bo powymarzały. Zagroził kryzys energetyczny, akcje towarzystw kurdlich leciały na łeb na szyję, kto mógł, pokątnie chomikował ostatnie smoczki, próbowano na gwałt wybudować wypaśnicę, co by żarła trawę i ze sfermentowanej wytwarzała gaz, ale to się nie udało. Rozpadowi Luzanii zapobiegło dopiero wyzwolenie energii atomowej, dokonane zresztą wielce niezdarnie, jak wszystko, co się robi w tym państwie. Tyle kurdlandzki akademik. A może i więcej, ale sił mi już nie stało do dalszej lektury. Ponieważ dunderował szczególnie na luzańskiego kolegę o nazwisku Pirivitt Piritt, nie referując jego poglądów, lecz wieszając tylko na nim zdechłe psy, a właściwie kurdle, z ciekawości odszukałem niewielką książeczkę tego Luzanina. Tytuł jej brzmiał „Mendosfera czy ety—kosjera”. Zaniepokojony zajrzałem do wielkiego słownika wyrazów obcych i dowiedziałem się, że pierwsze słowo tytułu pochodzi od łacińskiego mendax — kłamca. Na wstępie autor rozprawiał się z kurdlandzką wersją uprzemysłowienia Luzanii. Nazwał ją stekiem złośliwych bredni: żadnej hodowli pyrozaurów nigdy w cesarstwie nie było ( w tym czasie Luzania była jeszcze cesarstwem), ani kapitalizacji smoków, co o tyle zrozumiałe, że nie może być kapitałem to, czego nie ma. Nie było też żadnych prób zastąpienia budownictwa mieszkaniowego hodowlą kurdli (jak utrzymywała strona kurdlandzką) częściowo na licencjach bioinżynierów Przewodniczącego (kurdle — drapacze), a częściowo dzięki grabieży patentów kurdlandzkich. Wszystko to od a do zet miało być propagandą na użytek wewnętrzny, ogłupiającą nieszczęsnych kurdelników–galerników, którym nosa nie wolno wysunąć poza brzuch swego wieloraba, czyli wielozniewoleńca, bo tak powinno się zwać miastodonty. Trudności ani zjawisk kryzysowych nie brakowało wprawdzie w dziejach Luzanii, lecz były nieposiężne dla umysłów zatrzymanych w rozwoju, posiadających naukowe tytuły z nadania, a nie z wiedzy. Pirivitt Piritt wskazywał, że kurdlandzki akademik nie był nawet autentycznym doktorem, lecz nosił czysto honorowy tytuł „doctor honoris causa” i był przez własnych uczniów zwany doktorem kurdlem. To było przynajmniej dosadnie jasne. Natomiast w dalszych rozdziałach polemizował Pirivitt Piritt z etyfikatorami i hedomatykami luzańskimi i mało co z tego mogłem pojąć. Głosił, że nie ma innej drogi dla społeczeństwa jak etyfikacja środowiska, a rzecznicy etyfikacji parcelowanej, którzy proponują umoralniać tylko gmachy i miejsca publiczne, nie zdają sobie sprawy z koszmarnych konsekwencji, które taki krok musiałby za sobą pociągnąć. To, że w całej Galaktyce nie ma ani jednej totalnie zbystrowanej cywilizacji, nie jest żadnym argumentem contra rem, bo jakaś społeczność musi być w niej pierwsza jako najdalej wysforowana w rozwoju i ten los zarazem zaszczytny i ciężki przypadł właśnie w udziale Luzanom, którzy torują tym samym drogę mlecznym braciom w rozumie. Następowały wykresy, tablice, wzory matematyczne i schematy, podobne w mych oczach do hieroglifów. Mając przykre wrażenie, że po przewertowaniu książki o tak dobitnie brzmiącym tytule wiem mniej niż przed jej otwarciem, zabrałem się do szukania jakichś przystępnych opracowań, kompendiów, i to napisanych na Ziemi, boż takie piszą przecież ludzie dla ludzi, swojaków, ale tum dopiero wpadł, wyszperawszy między grzbietami podręcznik tak zwanego kursu zerowego dla doktorantów — historyków luzanistyki. Była to praca zbiorowa coś dwudziestu autorów fachowców, istna chińszczyzna, przynajmniej dla kogoś jak ja, kto nie rozumiał, co czyta, bo jakże mogłem rozumieć, jeśli co chwila pojawiały się łańcuszki wzorów i terminy w rodzaju „szczęścianów”, „entropków”, „antybitów”, EMCI (entropii modułów cyfrowych inteligencji), a pod zachęcającą nazwą „Wyprawy w głąb nauki luzańskiej” krył się całkowicie ciemny dla mnie tekst o organizacjach inspertyzy w grupach półżywych ze wsparciem pozakosmicznym. Okazało się później, że wszystko to miało całkiem zdrowy sens, ale umęczyłem się setnie i nazłościłem, nimem go ogarnął, bo stałem tej nocy nad stertą odrzuconych tomów, patrząc na szeregi nie ruszonych jeszcze na półkach z taką beznadziejną irytacją, jak człowiek, który chce wskoczyć do pędzącego pociągu, bo musi, a zarazem wie, że może przy tym kark skręcić. Rękę obciągał mi potężny tom „Słownika luzano–kurdlandzkiego” i poczułem piekącą chęć, by rąbnąć nim o podłogę, co przyniosłoby mi nie lada ulgę, bo choleryk ze mnie, ale powściągnąwszy się, wziąłem tylko stary, w kącie umieszczony stojak na kapelusze i huknąłem nim jak taranem w drzwi wielkiej szafy z aktami, gdyż były dębowe i tym samym wytrzymałe. Stojak, co prawda trzasnął, ale ustawiłem go przy ścianie tak, żeby odłamane ramiączko oparło się o nią i szkoda nie była widoczna. Mógłby kto pomyśleć, że powinienem te nocne awantury pominąć, skoro wystawiają nie najlepsze świadectwo i moim nerwom, i mej lotności, uważam jednak, że taki krytyk myliłby się grubo, gdyż sposoby, jakimi dochodzi się wiedzy, nie są dla tej wiedzy całkiem obojętne. Połamanie stojaka bardzo dobrze mi zrobiło. Ułagodzony, zabrałem się do szukania lektur, chodząc wzdłuż półek i wybierając to, co wpadło mi w oko, jakkolwiek i ta metoda nie była zbyt mądra, zorientowałem się bowiem poniewczasie, że sięgam po szczególnie ładne, solidnie oprawne tomy, a wszak nie suknia zdobi ciało. Była to niestety przeważnie lektura dla zaawansowanych luzanistów, zdolna przyprawić o rozpacz, bo miałem, czego chciałem — byłem u źródeł, skarbnica wszelkich wiadomości o Encji stała przede mną otworem, i nic nie potrafiłem z nią począć. Kusiło mnie nawet, żeby wyrwać radcę ze snu telefonem o pomoc, ale wstydziłem się, więc otarłszy pot z czoła, a kurz z zabrudzonych rąk, ruszyłem do nowego natarcia. Spuściłem jednak z tonu i wziąłem się za „Wstęp do melioracji epistemicznej”, bo mi zaświtało, że nie będzie miał nic wspólnego z gleboznawstwem i sztucznymi nawozami. Tak też było. Dowiedziałem się, że w XXII wieku popadła Luzania w okropny kryzys, wywołany samozaćmieniem nauki. Najpierw coraz częściej było wiadomo, że badane zjawisko na pewno już ktoś, kiedyś dokładnie przebadał, nie wiadomo było tylko, gdzie tych badań szukać. Specjalizacja naukowa rozdrabniała się w postępie geometrycznym i główną przypadłością komputerów, a budowano już megatonowe, stało się tak zwane chroniczne zaparcie informacyjne. Obliczono, że za jakieś pięćdziesiąt lat nie będzie już żadnych innych komputerów uniwersyteckich jak tylko tropicielskie, czyli poszukujące w mikrozespołach i przemyślnicach całej planety, GDZIE, w jakim zaułku, której pamięci maszynowej, tkwi wiadomość o tym, co jest kluczowe dla prowadzonych badań. Nadrabiając wiekowe zaległości, w szalonym tempie rozwijała się ignorantyka, czyli wiedza o aktualnej niewiedzy, dyscyplina do niedawna pogardzana aż do zupełnego zignorowania (ignorowaniem niewiedzy zajmowała się gałąź pokrewna, lecz osobna, mianowicie ignorantystyka). A przecież porządnie wiedzieć, czego się nie wie, to już dowiedzieć się niejednego o wiedzy przyszłej, i od tej strony zrastała się ta gałąź z futurologią. Drogiści mierzyli długość drogi, jaką poszukiwawczy impuls musiał przemierzyć, ażeby dopaść szukanej informacji, a była już taka, że przeciętnie wypadało czekać na cenne znalezisko pół roku, aczkolwiek ten impuls poruszał się z chyżością światła. Jeśliby szlak labiryntowych tropień wewnątrz zawłaszczonych dóbr wiedzy miał się przedłużać nadal w obecnym tempie, to następnemu pokoleniu fachowców przyszłoby czekać po 15 do 16 lat, nim świetlnie gnająca sfora sygnałów–odnajdywaczy zdoła im zgromadzić pełną bibliografię do zamierzonego przedsięwzięcia. Ale, jak mówił u nas Einstein, nikt się nie drapie, jeśli go nie swędzi, powstała więc najpierw domena ekspertów szukanistyki, a potem tak zwanych inspertów, bo potrzeba powołała do bytu teorię odkryć zakrytych, czyli zaćmionych innymi odkryciami. Tak powstała Ariadnologia Ogólna (General Ariadnology) i rozpoczęła się Era Wypraw w Głąb Nauki. Tych właśnie, co je planowali, zwą inspertami. Pomogło to trochę, ale na krótko, bo insperci, też przecie uczeni, chwycili się teorii inspertyzy z działami labiryntyki, labiryntystyki (a one są tak różne jak statyka i statystyka), labiryntografii okólnej i krótkozwartej, jako też labiryntolabiryntyki. Ta ostatnia to ariadnistyka pozakosmiczna, podobno dziedzina wielce ciekawa, traktuje bowiem istniejący Wszechświat jako rodzaj małego regału czy półeczki w olbrzymiej bibliotece, która nie może wprawdzie istnieć realnie, lecz nie ma to poważnego znaczenią, teoretyków nie mogą bowiem interesować banalne, bo fizyczne” granice, które świat nakłada na Insplorację, czyli Pierwsze Wgłobienie Samożercze Poznania. A to, ponieważ ta straszliwa ariadnistyka przewidywała nieskończoną ilość następnych takich wgłobień (poszukiwanie danych, poszukiwanie danych o poszukiwaniu danych, i tak dalej aż do zbiorów mocy pozaskończonej Continuum).