Выбрать главу

Ciekawe, nieprawdaż? Dobrze się złożyło, że miałem przy sobie dwie paczki proszków na ból głowy. Ariadnistyka postulowała nieskończenie wielowymiarową niemetryczną przestrzeń informacyjno–entropijną i zapanowała powszechna, triumfalna radość, gdy się dało udowodnić, że ta przestrzeń jest doskonale kongruentna z Panem Bogiem, który w ten sposób przynajmniej został definicyjnie ogarnięty w swojej Wszechwiedzy Wszechmocnej, l jeszcze się pokazało stąd, że kreowany świat odłącza się od takiej quasi–bożej przestrzeni niczym maciupeńki bąbelek i staje się z nią nigdziestyczny, i że inaczej być nawet nie może. Nader osobliwe skutki miało to finalne zmatematyzowanie Bożej esencji, jako systemu Wszechwiedzy, rozumie się całkowicie abstrakcyjnego, więc to nie był jakiś obraz Boga jako osoby, lecz. topologicznie doskonałe Domknięcie Jego atrybutów. Okazało się przy tym, że owa pozaskończona przestrzeń ma granice, ale że nie mieści się w nich nic realnego, a w szczególności Kosmos. Jak nietrudno się domyślić, żadna religijna ortodoksja nie przyjęła tego dowodu do’ wiadomości. Ów transfinalny przestwór okazał się niezwykle ciekawym obiektem badań, lecz nie wniosły one nic praktycznego w epistemę, bo szło o układ wszechwiedzący, a zatem taki, w którym niczego szukać jako informacji nie trzeba, a nawet nie można. (Mówiąc w silnym, naiwnym uproszczeniu, wszechwiedza jest jednocześnie założeniem i własnością tego zdumiewającego tworu myśli abstrakcyjnej i nigdzie się .z rzeczywistym Kosmosem nie przecina). Było więc tak, jakby ktoś, zgubiwszy w mieszkaniu łyżeczką, nie mogąc zapodzianej znaleźć od ręki zabrał się do rzeczy z takim rozrpachem, —że zbudowałby idealny porządek poszukiwań nieomylnych, który oczywiście musi być od razu systemem Wszechznalezienia, wobec tego nie może niczego orzec w kwesty łyżeczki,, jako zupełnie trywialnej. Znalezistyka ma się do szukanistyki mniej więcej tak, jak matematyka czysta do stosowanej. Ten podział ariadnologii ogólnej na użytkową i abstrakcyjną pogorszył sytuację, bo im który ariadnolog był potężniejszy umysłem, tym bardziej się interesował własnościami Wszech—znaleziska i tym mniej banalnym gmeraniem we wnętrznościach sztucznej pamięci planetarnej, zatłoczonego magazynu wiedzy. Toteż kryzys zdawał się nieuleczalny, jednakowoż Luzanie pozbyli się go, właśnie się go pozbyli, a nie przezwyciężyli na obranej drodze, wylali bowiem kąpiel razem z dzieckiem, czyli udało im się pozbyć ze wszystkim samej nauki — przynajmniej w tym rodzaju, jaki znamy. Na Encji nie ma już od stu kilkudziesięciu lat uczonych, są jedynie uczący się od wykładowców, a ci wykładowcy to już nawet nie spotęgowane maszyny cyfrowe, lecz bystry. Zrozumienie bystrologii kosztowało mnie sześć bezsennych nocy, w których dawałem memu biednemu mózgowi ostrogi litrami kawy. Bystry to elementy logiczne, niewidzialne gołym okiem, bo wielkości dużych molekuł, sporządzane przez inne bystry metodą przypominającą poniekąd powstawanie białek w żywym organizmie, ale mniejsza o stronę techniczną. Ten przewrót był dla uczonych luzańskich niezmiernie bolesny i całe kadry kończyły nieraz samobójstwem, kiedy się wyjawiało, że pisanie prac magisterskich ani nawet habilitacyjnych nie ma już najmniejszego sensu, i że najmędrszy doktorant czy profesorant jest w sytuacji tego, kto usiłuje przy pomocy krzemiennego ciosaka produkować krzemienne noże, podczas gdy odpowiednie maszyny produkują tysiąc razy lepsze noże z hartowanej stali. Doszło zarażam do tak zwanego unicestwienia empirii, a tym samym do likwidacji wszystkich rodzajów eksperymentu laboratoryjnego czy polowego. Nie trzeba przeprowadzać żadnych doświadczeń realnie, ponieważ każde może wykonać odpowiedni układ bystroniczny in abstracto, to znaczy wymodelować cyfrowo, analogowo czy jak tam jeszcze inaczej to właśnie doświadczenie, i to z chyżością światła, tak że nie trzeba czekać, aż gdzieś wzrośnie jakaś dąbrowa nad ruczajem, żeby zbadać jej wpływ na mikroklimat, bo to, co trwałoby sto lat, bystry zrobią w mgnieniu oka. Mgnienie oka jest dla nich zresztą cholernie długim czasem, bo trwa ono bodaj jedną dziesiątą sekundy, a im wystarczy jedna milionowa. Lecz i te zbystrowane eksperymenty robiono tylko początkowo, niejako wskutek bezwładności dotychczasowych nawyków oraz zgodnie z tradycją. Mikroklimat bada się wszak zawsze w jakimś celu; dość tedy określić ów cel, nie troszcząc się o etapy pośrednie, i tym zajmują się celiści, dawniej zwani teleonomami. Należy zaznaczyć, że cel może być zupełnie kretyński, na przykład jako żądanie, ażeby jednego dnia padały deszcze koloru zielonego, a drugiego — bladocytrynowe albo żeby ponadto każdemu sekundowało powstanie tęczy, lub żeby piżama pieściwymi dotknięciami materiału usypiała w łóżku, i żeby rano o właściwej porze budziła subtelnym masażykiem, gdyż cały cykl produkcyjny takich nocnych strojów albo takich opadów atmosferycznych zostanie samoczynnie opracowany i wdrożony. A jeśli ktoś jest ciekaw, jak to się dzieje, zapisze się na oczywiście zbystrowany poliwersytet, gdzie najpierw wyjaśnią mu nauczaki, jakie pytania ma zadawać, bo na głupie pytania nie ma mądrej odpowiedzi, i po ukończeniu kursu pytanistyki może dowiadywać się o tym, co go interesuje, lecz nie jest to żaden fach, a tylko coś W rodzaju hobby. Pytania tworzą tak zwaną hierarchię piramidalną —albo może piramidę hierarchiczną, bo nie spamiętałem tego dokładnie, i ta hierarchia ma tak zwany poziom Tiutiquotzitoka, zwany też barierą graniczną, bo powyżej tego poziomu nikt nie może już zrozumieć ani pytania, ani odpowiedzi, przede wszystkim dlatego, ponieważ musiałby całe życie poświęcić temu jednemu pytaniu i tej jednej replice, i też byłoby tego nie dość, skoro umysłowe siły słabną z wiekiem, a tu winny by rosnąć nieustannie co najmniej przez sto a to i trzysta lat. Umrze więc, nim się porządnie spyta i uczciwie się dowie, czego chciał. Natomiast rezultaty praktyczne pytań stawianych powyżej bariery Tiutiquotzitoka można użytkować, i nie jest to nic nadzwyczajnego ani pierwszego na świecie, bo jak wyjaśnia rzecz nauczak TITIPIO 84931109, w swojej popularnej broszurce przeznaczonej dla szkół podstawowych, jedząc placek z żytniej mąki, nie trzeba znać ani historii powstania żyta i sposobów jego uprawy, ani teorii z praktyką piekarni—ctwa, tylko wbija się zęby w placek i już. Tak więc nauka pogrążyła się w ciężkiej żałobie po samej sobie, co zresztą nie obeszło specjalnie społeczności luzańskiej, bo choć zawdzięczała nauce rozkwit cywilizacyjny, miała ten rozkwit uczonym coraz bardziej za złe, więc i samej nauki dość, a teraz dzięki Bogu wyglądało na to, że nikt nie będzie już mógł wynosić się nad innych wiedzą jako docent habilitowany, co wielce kontentowało demokratycznie nastrojonych szarych obywateli. Rozum nie był do luftu, lecz stanowił coś, czym można się prywatnie radować, niby gładką cerą bez piegów, która, jak wiadomo, nigdzie nie użycza specjalnych przywilejów społecznych. Kto chciał, mógł naturalnie uprawiać naukę po staremu, bo to był nieszkodliwy konik niczym budowanie pałaców z pudełek po zapałkach lub puszczanie latawców. Podobno i dziś nie brak w Luzanii osób, które oddają się ze świętym zapałem tej zdziecinniałej niejako działalności, w potajemnej nadziei, że uda im się odkryć coś, co zakasuje całą bystronikę, lecz są to mrzonki biedaków, którym nie przyszło się urodzić w zamierzchłych wiekach, kiedy pewno staliby się miejscowymi Newtonami bądź Darwinami. Od zlikwidowania tradycyjnej nauki zaczęła się właśnie w Położeniach Zesupłanych budowa syntetycznej kultury, czyli syntury. Co prawda w tej kwestii nie ma zgody historyków. (Historycy są nadal ludźmi, to jest, chcę rzec, Encjanami, bo nie udało się zautomatyzować humanistyki, nie żeby była taka niedościgle zawiła, na odwrót, przez to, że jest tak niespójna i nielogiczna, pełna dowolnych wymysłów, stanowiących chlubę humanistycznych prądów i szkół, toteż nie można jej przekazać układom logicznym, bo zaraz dostają zaparcia albo rozsypkowej wysypki). Jedni, jak Otottotz twierdzą, że syntura powstała dla protezowania kultury naturalnej, gdy ta konała przywalona powszechnym dobrobytem, i to samo utrzymuje wielu synturologów, lecz inni jak Tziotziupirr albo Quixiqokx powiadają, że było z tym jak z powietrzem i próżnią: bystry wkraczały wszędzie tam, gdzie mogły wkroczyć, bo się tworzyły puste miejsca. Nazywają to naturalnym gradientem ewolucji sztucznego środowiska, co po prostu znaczy, że jak natura nie znosi próżni, tak też nie znosi jej kultura, a gdy rozpadały się więzi społeczne, dobre obyczaje, moralność, gdy padały bariery wiekowych zakazów religijnych i legislacyjnych, gdy już każdy od razu mógł mieć, cokolwiek mu się tylko zachciało, ostatnią godną jeszcze pożądania rzeczą stało się robić bliźniemu, co mu niemiłe albo nawet okropne, ponieważ ten bliźni się bronił i stawiany opór był pikantną przyprawą zaostrzającą apetyt lub nawet głównym celem łaknień, natomiast posięście wszelkich innych dóbr albo usług straciło jakąkolwiek wartość. Co zbyt łatwe, to nic nie warte. Kiedy kto ma osiemnaście ubrań, może się miło przebierać co dnia w inne, ale będąc posiadaczem dziesięciu milionów, nie ma się z nich nic oprócz fatygi. Tylko małym dzieciom wydaje się, że mieszkać na górze sporządzonej z samej czekolady byłoby wspaniałe. Satysfakcja kończy się bólami brzucha. Tym sposobem na wyżynnym poziomie powszechnego dobrobytu odrodził się stan powszechnego zagrożenia, bo cóż to za uciecha mieć wszystko i bawić się tym ze świadomością, że w każdej chwili można dostać pałką w łeb lub znaleźć się w piwnicy jegomościa, gustującego w bardziej wyrafinowanym zadawaniu mąk. Bystry zareagowały więc na ów stan rzeczy, albowiem policja uległa zbystrowaniu bardzo wcześnie, i tak właśnie syntura poczęła pełnić funkcje opiekuńczo–osłonowe, a potem przejęła patronat nad losami wszystkich żyjących. Muszę wyznać, że ta sprawa — korzeni syn—tury — wydała mi się najniezwyklejsza ze wszystkiego, czegom się dotąd dowiedział. Wygląda na to, przynajmniej z historycznego doświadczenia Luzanów, że kiedy się zapoczątkuje narodziny inteligencji w życiowym środowisku, kiedy się tę inteligencję przeflancuje z głów do maszyn, kiedy później po maszynach jak po mamutach i prymitywnych gadach odziedziczą ją molekuły, kiedy te molekuły, doskonaląc następne generacje zmyślnych molekuł, przekroczą tak zwany próg Squarcka, czyli ich intelektualna gęstość znacznie przekroczy umysłową gęstość mózgu ludzkiego, tak że w objętości ziarnka piasku będzie tkwiła psychiczna moc nie to żeby jednego docenta, lecz stu fakultetów wraz z radą wydziałową, żaden diabeł już nie wyzna się, kto kim powoduje — ludzie bystrami czy bystry ludźmi. I nie chodzi przy tym wcale o jakieś bunty maszyn, o te powstania robotów, którymi kiedyś straszyli nas niedokształceni dziennikarze podczas mody na futurologię dla mas, lecz o proces zupełnie innego rzędu i znaczenia. Bystry akurat tak samo się buntują jak zboże rosnące w polu czy mikroby na agarowej pożywce. One dalej bardzo sprawnie robią to, do czego je przeznaczono, ale robią to coraz lepiej, i przez to właśnie po jakimś czasie zaczynają robić to tak świetnie, jak się tego nikt nie mógł domyślać na początku. Niby od dawna było wiadomo, że cały plan człowieka razem z całym przedsiębiorstwem budowlanym, które ten plan zrealizuje, tkwi w niedostrzegalnej gołym’ okiem główce plemnika, ale nikt nie przypuszczał, żeby stamtąd można było wziąć produkcyjne licencje dla zmolekularyzowania rozumu, aczkolwiek każdy niby wiedział po ukończeniu szkoły, że jego mózg w całości mieścił się przed przyjściem na świat właśnie w niewidzialnym okruszku cząsteczkowym ojcowskiego spermatocytu. Co oznaczało, że będzie można przejąć te metody produkcji w takiej samej masowej skali, w jakiej jądra wytwarzają miliardy i miliardy plemników, bez wszelkiego nadzoru, planowania, bez fabryk, biur projektowych, załóg robotniczych i tak dalej. Tym bardziej więc nikt nie wierzył, że te jakieś bystry uzyskają nad ludźmi wyższość, nie żeby miały ich zdominować zastraszeniem czy siłą, ale tak, jak rada wydziałowa złożona z samych doktorów podwójnie habilitowanych góruje nad pędrakiem w krótkich majtkach. On tej zbiorowej mądrości nie zrozumie, żeby nie wiedzieć co. A gdyby nawet był królewięciem i wydawał jej rozkazy, a ona słuchała go podług najlepszych chęci, to przecież efekty tego posłuchu nie będą się pokrywały z jego dziecinnymi oczekiwaniami, jeśliby, dajmy na to, życzył sobie, żeby mu umożliwiono latanie. Owszem, będzie latał, ale nie na ten bajkowy sposób, jaki pewno sobie wystawiał, nie na dywanie latającym, lecz w jakichś odrzutowcach, balonach, rakietach, ponieważ największa nawet mądrość może sprawić to tylko, co jest możliwe w realnym świecie. Więc z jednej strony spełnią się rojenia tego szczeniaka, a z drugiej owo ziszczenie będzie mu każdorazowo zaskoczeniem. Mędrcy może by mu w końcu jakoś wytłumaczyli, dlaczego nie tą drogą doszli do celu, jaki im wskazał, boż malec dorośnie i będzie mógł pobierać u nich nauki, ale środowisko rozumniejsze od swych mieszkańców nie może im wyjaśnić tego, czego nie pochwycą, bo aby nazwać wreszcie rzecz po imieniu, są na to za głupi. Te dalekie skutki rozwoju cyfroniki, uwieńczone wreszcie narodzinami bystroniki, są dla naturalnej dumy istot rozumnych nadzwyczaj niemiłe. Cóż jednak robić! Samiście chcieli, no to macie. I nie to macie, czegoście się naiwnie obawiali —— nieposłuchu, rewolty, wzięcia za łeb przez stalowe monstra i potwory, przez jakieś zdziczałe czy żądne władzy komputeraki i komputerzyska, ale przemieszczony z głów w otoczenie, utysiąckrotniony w trakcie przeprowadzki rozum w ekstrakcie molekularnym zachowuje się poniekąd tak samo, jak łan zboża czy plemniki. Nie jest on żadną osobą, lecz podczas gdy powstałe w walce o swój byt zboże, ameby czy koty troszczą się o samozachowanie, czyli o siebie, a hodowcom służą tylko ubocznie, bo nadają się do spożycia jak zboże lub do zabawy jak kotki, zbystrzone środowisko dba najpierw o ludzi, a o siebie tylko podług niezbędnego minimum samozachowawczości, boż gdyby nie dbało o siebie wcale, to wrychle uległoby zniszczeniu, po prostu by się rozpadło.