To znaczy — w zasadzie można by i Luzanie mogli, rzecz jasna, zlikwidować swoje bystry, zrenaturyzować swe życiowe środowisko, ale byłoby to niewyobrażalną w skutkach katastrofą, gorszą, niż gdyby na Ziemi naraz wysadzić w powietrze wszystkie elektrownie, spalić biblioteki, rozpędzić inżynierów i uczonych z lekarzami — czyż warto opisywać konsekwencje takiego powrotu do Natury?
Przesypiałem dni, a nocami ślęczałem w archiwach Emeszetu. Całkiem nieźle się tam urządziłem. W biurku trzymałem maszynkę do kawy, cukier, mydło, ręcznik, filiżankę, tylko łyżeczka gdzieś mi się zapodziała i mieszałem kawę trzonkiem szczoteczki do zębów, bo wciąż zapominałem przynieść inną, mając głowę zatkaną masą wiadomości, których nie próbowałem nawet uporządkować, ale zauważyłem, że o wysokich sprawach Encji niby coś już wiem, natomiast o rzeczach zwykłych wciąż nic, bo luzańskie źródła zaprzeczały kurdlandzkim i na odwrót. Siedziałem w środku dużego miasta, a całkiem jak Robinson Crusoe na bezludziu. Przez dwa dni studiowałem anatomię i mitografię kurdla. Ma on ogromne miechy pławnikowe po obu stronach płuc i ten, kim się kurdel udławi, może się dostać do tych miechów, Podobno jest tam miejsce dla trzydziestu chłopa z każdego boku. Ponoć kiedyś kurdle były tresowane i używane jako zwierzęta do walki, jak bitewne słonie. Niektóre człackie plemiona uważały wulkany za beznogie kurdle i być może stąd się wzięły podania o pyrozaurach, boż wulkany dymią. Ciekawe, że nawet w podręcznikach anatomii wciąż trafiały się zachwyty nad Przewodniczącym, a zaraz po nich potępienia Luzanów. Ciekawsza była mitografia. Odpowiednikiem naszego świętego Graala był święty kurdel, a pierwsze kosmogonie Człaków utrzymywały, że Kosmos jest zbudowany na podobieństwo i obraz superkurdla, zwanego też superdlem. Najwyższy kapłan, który zanosił do niego modły, miał godność kurdynała. Sporo było w tym i niezrozumiałości. Rycerzy wyruszających na poszukiwanie świętego kurdla zwano żołądkowcami. Czyżby szukali kurdla, siedząc w jego żołądku? Ale czy można przykładać zwykłe miary do myślenia mitologicznego? Dopadłem nawet stosu kulinarnych przepisów na pieczone smoki, tak zwane przysmaki. Z drugiej strony prawie na pewno żadnych smoków nie było. Czyżby wchodziła w grę metafizyka transsubstancjacji? Na grzbietach przewertowanych już książek robiłem kredą znaki, żeby do nich nie wracać. Wciąż miałem i tak wrażenie, że grzęznę w rozmaitych drobiazgach i głupstwach. Długie nogi potworów błotnych nazywali Połcie nie kończynami, lecz nieskończynami. Niegdyś istniała sekta tak zwanych kaudytów, którzy mierzyli długość ogona kurdla i wróżyli z niej łowiecką pomyślność. Coś się z tej tradycji zachowało, skoro do dziś istnieje godność doktora honoris caudae. Ale ostatecznie mógł to być też zwykły błąd drukarski. Przewodniczący, jak piszą jego apologeci, ściągnął kurdla z nieba na ziemię w ramach laicyzacji i udostępnił go swym ziomkom. Ponieważ wulkany uchodziły za beznogie kurdle, wyrywanie nóg stanowiło akt beatyfikacji. Niechaj to pojmie, kto potrafi. Podobno luzańscy agenci przebrani za Człaków wkradają się do zamieszkanych kurdli, są to tak zwani Nibypołcie. Wiarołomcom tym udaje się niekiedy wszcząć zamieszki wśród jednostek przesiedlonych karnie w tylne regiony miastodonta — nazywa się ich ozadnikami i stanowią element niepewny, a nawet wsteczny (z uwagi na miejsce zamieszkania). Szczególną niejasnością odznaczała się kwestia wścieklizny kurdli, bo uchodziła podług Luzan za irredentę polityczną, a podług rzeczników kurdlandzkich za skutek sabotażu. Długo nie mogłem się połapać w tym rozgardiaszu, bo nie znałem doktryny politycznej Człaków, a nie znałem jej, albowiem jakiś bałwan bibliotekarz umieścił cały dział Nacjomobilistyki razem z Automobilistyka pod hasłem Transport i Komunikacja Miejska; ja natomiast szukałem pod „Doktryny Polityczne”, „Polityczne doktryny”, „Ideologie” i tak dalej. Na właściwe regały natrafiłem zupełnie przypadkowo, kiedy potrzebny mi był bardzo gruby i ciężki tom do wygładzenia spodni, bom je czasem zdejmował dla wygody i dostrzegłem, jak są pomięte, a trudno było chodzić do Ministerstwa z żelazkiem i deską do prasowania. Bynajmniej nie Przewodniczący wynalazł ideę państwochodową, lecz osiemnastowieczny społecznik Xarbargsar, który opisał w swoim dziele idealne państwo jako Powszechny Splot Szczęściarzy, w skrócie PSS, a miał ci ten myśliciel przykry mi zwyczaj posługiwania się skrótami ukutych przez siebie terminów, tak że przyszło mi go studiować z kartką w ręku, na której wypisałem sobie te wszystkie skróty, bo inaczej popadałem w kompletny mętlik. Praktycznym urzeczywistnieniem swojej idei Xarbargsar bardzo mało się interesował, uskrzydlony lubymi wizjami Raju na Encji, i dopiero jego cioteczny brat Gęgęx odkrył tożsamość idealnego państwa z idealnym kurdlem. Wzięta w dwa słowa idea polegała na zjednoczeniu przeciwieństw jako Natury F Kultury; Człak został stworzony siłami Natury, toteż tylko na łonie Natury może się czuć naprawdę dobrze; jednakowoż kultura także jest mu niezbędna, w przeciwnym bowiem razie nie różni się dostatecznie od zwierząt. Otóż kur—del, będąc sam zwierzęciem, jest ponad wszelką wątpliwość integralną częścią Natury i chodzi o to, ażeby go skulturalizować, czyli zasiedlić, zmieniając jego pierwotną Animalność, lecz nie zmieniając jego Istoty. Zdaje się, że dobrze oddaję myśli tych dwóch wybitnych krewniaków, od których przejął centralny koncept Przewodniczący. Z zewnątrz naturalny, od środka kulturalny, czy skulturalizowany, miał stać się kurdel podstawową komórką państwa także i ze względu na czcigodną tradycję, mianowicie schedę podań, mitów i rytów, związanych ze strumami i Człakami, z ich arką Noego i tak dalej. Ojcowie nacjomobilizmu postawili jednak sprawę realistycznie, odwracając kurdla do góry nogami, a dokładniej mówiąc nie samego kurdla, lecz stosunek między nim a Człakiem. Dawniej bowiem stanowił istotę wyższą, a oni oddawali mu boską cześć; najeżało go tedy zdesakralizować, ażeby odtąd służył Człakom. Konsekwencją wdrażania tej idei w życie stały się właśnie miastodonty, gminochody, drepartamenty, urbanistyczne wypasy i tak dalej. Pojawiły się też, jak to bywa, gdy szczytna myśl zetrze się z szorstką rzeczywistością, rozmaite dylematy, nie przewidziane przez rodziców nacjomobilizmu, poczynając od biegunek i innych przypadłości miastochodów, i półki całej sali bibliotecznej uginały się pod ciężarem tomów poświęconych roztrząsaniu immanentnych lub akcydentalnych defektów państwochodzenia. Było tych dzieł tyle, że plecy zabolały mnie od samego ich znoszenia po drabince i w krzyżach zatrzeszczało. Mimo to wierny postanowieniu zgłębienia rzeczy do dna nie ustawałem w lekturach. Subtelna zawiłość wywodów nakazywała szacunek, ale choć nie natknąłem się ani raz na takie słowo, powoli narastało we mnie przemożne wrażenie, że żyć w kurdlach było niewygodnie, żaden jednak teoretyk kurdlandzki nigdy by czegoś podobnego nie powiedział. Mówili o pewnych przejściowych trudnościach związanych z niedostateczną wentylacją, o złej jakości filtrów i odwaniaczy, o schorzeniach kręgosłupa, wywołanych koniecznością życia w kucki, bo zwłaszcza na niższych stanowiskach trudno się jakoby w kurdlu wyprostować na całą wysokość, ale o tym, żeby po prostu można porzucić te mieszkalne wnętrzności, żaden ani się zająknął. Muszę powiedzieć, że porządnie mnie to dziwiło, bo niby jaki absolutny mus zniewalał ich do pędzenia takiego żywota? A więc odpowiedzi na to powracające pytanie padały ze wszystkich dzieł, które studiowałem, istnym deszczem; szło o syntezę natury z kulturą, o zjednoczenie tych przeciwbieżnych pierwiastków i pozycji, i gdybym chciał tu wypisać tylko główne argumenty szermierzy państwochodyzmu, papieru by mi nie starczyło. Może, myślałem, .tak się już do tego przyzwyczaili, że inaczej nie potrafią, z drugiej jednak strony przyzwyczajenie nie objawia się aż taką niezmordowaną elokwencją perswazyjną. Uznawszy na koniec, że nie zgruntuję tej obcej zagadki, zrezygnowałem z dalszych lektur w sali klasyków. Przewodniczącemu poświęcona była następna sala, ale raz tylko do niej wszedłem i dałem spokój. Była jeszcze trzecia sala, tak zwanych Przeklętników, czyli Kacerzy kurdlizmu, ponieważ najważniejszym wśród nich autorem był pewien stracony za przekonania mędrzec, nie .wymieniany przez ortodoksów z nazwiska, lecz zwany raz Potwornym Maciorem, a raz Maciornym Potworem. Zajrzałem do jego głównej pracy w dziale prohibitów kurdlandzkich i dowiedziałem się dzięki temu dwu rzeczy. Po pierwsze nazwisko tego odszczepieńca nie poddawało się w ogóle transkrypcji na jakikolwiek ziemski język i dlatego figurował w katalogach jako Kinderlos, Sansenfants albo Bezdzietniak, bo to oddawało jakoby sens tkwiący w jego kurdlandzkim zawołaniu. Po wtóre, w herezji, jaką rozpowszechnił, nie mogłem się dopatrzyć nic zdrożnego ani szczególnie oryginalnego. Po prostu sugerował, aby wszyscy chodzili do kurdli na noc, spać, natomiast dni spędzali poza nimi, robiąc każdy, co mu się żywnie podoba, i to właśnie było głównym kamieniem obrazy dla prawomyślnych kurdlistów. Zabijcie mnie, jeśli wiem, dlaczego ta banalna myśl tak ich przerażała. Posuwając się wzdłuż regałów dotarłem do czytanek dla dzieci szkolnych. Znalazłem w nich poczciwe opowieści o tym, jak w pradawnych czasach Nibypołcie, to jest agenci luzańscy, chcąc podejść Prapołciów w ich miastochodach, puszczali w obieg różne kłamstwa i perfidne gadki, na przykład viceversizm, czyli program odwrócenia kurdla tak, żeby miał ogon na miejscu głowy i odwrotnie. Liczyli bowiem na to, że jeśli uda im się namówić zacnych mieszczan do tego kroku, powstanie bałagan i chaos, wówczas zaś wezwą plugawych pobratymców, by wspólnymi siłami natrzeć na rozkojarzony miastochód. Wypędziwszy prawowitych lokatorów na pewną śmierć pod meteorytami (bo to się działo w czasach strumów), Luzanie zajęliby ich miejsce, urządzając zarekwirowanego kurdla dla siebie. Lecz zawsze znalazł się bohater, który w zarodku zdławił te niecne zakusy. Szczególnie wryła mi się w pamięć historyjka o dzielnym malcu, który sam jeden dał radę całej watasze łotrów, wlazłszy śmiało do gardzieli, by łechtać kurdla w podniebienny języczek, aż ów obruszył na zaczajonych napastników gastryczny potop. Czytanki zachęcały dziatwę do czujności wobec wagantów–prowokantów, którzy usiłują odbić sennego albo roztargnionego kurdla od stada, bądź też używają drabin strażackich w poszukiwaniu jego łechczywych miejsc, bo olbrzym łaskotany uporczywie, przejawia skłonność do nagłej irredenty. Skądinąd wyczytałem u luzańskich znawców szkolnictwa, że tło tak zwanej irredenty nie jest wcale polityczne. Żygant to nie kurdel wynicowany przez sabotażystów, ale miastochód, którego mieszkańcy nagminnie pędzą samogon i w opilstwie poty zatruwają nieszczęsne zwierzę, aż popadnie w stan pomrocznego delirium, w którym rzuca się na inne sztuki. Opilstwo jest bowiem społeczną plagą Kurdlandii, o czym wszakże czytanki milczą. Zresztą w samych kurdlach krążą ponoć ulotki, podające, że poszczególne miastochody żrą się ze sobą o paszę, a starnakowie razem z rodzinami i protegowanymi zabawiają się potajemnym orgiami, tnąc hołubce wewnątrz biednych, walących się z nóg starych kurdli i niejednego już zatańczyli od środka na śmierć. Ten zakazany oficjalnie taniec nazywa się kurdesz. Tego rodzaju rewelacje pochodzą głównie od ozadników i na nich opierają się kurdlistycy luzańscy, skupieni w Instytucie Teorii Państwa, kiedy utrzymują, że Człakowie są po prostu pasożytami kurdli, bo o żadnej symbiozie pierwszych z drugimi mowy być nie może. Z włóczęgostwa przeszli Prapołcie do perypatetyzmu, z perypatetyzmu do preparazytyzmu, a z niego do zwykłych form pasożytnictwa. Dziwne, że nie ma między tymi ekspertami zgody, czy kurdle żyją, czy nie. Podług niektórych zaszło to, o czym pisał baron Miinchhausen, gdy „wilk skoczył na ciągnącego sanie konia, wgryzł mu się w zad, przeżarł go na wylot i znalazł się sam w uprzęży, żeby pognać dalej już jako zwierzę pociągowe. To właśnie mieli uczynić Człakowie z kurdlami. Z gigantów, skonsumowanych po trochu od środka, zostało tyle co nic, najwyżej szkielet nośny i potężna skóra z grzbietowymi tarczami pancernymi i teraz aktywiści na zmianę poruszają takiego strupieszalca, a właściwie po prostu trupa, czego zresztą nie wolno nikomu powiedzieć, żeby nie sprawić Przewodniczącemu przykrości. On bowiem wierzy w doskonałe zdrowie i wigor miastodontów, co mu przychodzi tym łatwiej, że nie mieszka w żadnym, lecz w całkiem zwyczajnej rezydencji otoczonej pięknym parkiem i o panującej w kurdlach sytuacji dowiaduje się z rządowej prasy. Pewien luzański psychosocjolog, Tiurrtirrquarr, uważa zresztą, że idea nacjomobilistyczna jest żywa, choć kurdle zdechły, bo jak to mówią, wiara góry przenosi, a cóż dopiero zwłoki. Chodzi wprawdzie o fałsz, ludność akceptuje go atoli z entuzjazmem, i nie dziwota. Wszak wleźli do tych bydląt, żeby się ratować przed strumami, w celach samozachowawczych, a nie ideologicznych, i doskwierała im niejasno świadomość podrzędnej pozycji na planecie. Mówiąc po prostu, głupio im było tak żyć, zwłaszcza że parazytyzm nie cieszy się na Encji niczyim uznaniem. Któż głosiłby na Ziemi, że tryb życia pcheł czy tasiemców to najwyższa forma socjalizacji? Lecz właśnie Przewodniczący, połączywszy w jedno teorię idealnego kurdla z tradycyjnymi legendami, poprzekręcanymi fragmentami historii cywilizacyjnej i ewolucyjnej, zaspokoił polityczne aspiracje Człaków, podkreślając w swych pismach ofiarniczy i przez to szczytny sposób ich bytowania, wiodący ku świetlanej przyszłości.