Выбрать главу

Przełożył to, zdaje się całkiem nieźle, poeta szwajcarski Rudi Wüetz. Znany teoretyk literatury, strukturalista Teodoroff uważa jednak przekład drugiej strofy za chybiony i proponuje taką wersję:

Wiedząc, gdzie mają ideały I ujść nie mogą z tej zasadzki, Litością zdjęty Kosmos cały Ze zgrozy załamuje macki.

Tenże uczony zwraca uwagę na liczne apokryfy, ułożone na Ziemi, a przypisywane Encjanom fałszywie, co widać z wymienianych w nich rekwizytów lirycznych, jak różyczki, pszczółki czy motyle, ponieważ na Encji nie ma ani podobnych zwierząt, ani roślin[1].

Wróćmy jednak do rzeczy przyrodniczych. Życiowe zagrożenie było na moczarach tak wielkie, że ich mieszkańcy nigdy nie ustawali w biegu, ani polując, ani rozmnażając się. W okresie godowym bezloty rozpoczynają tańce rytualne, po czym od stada odpryskują najpierw samice, mknąc w różne strony, a gromady samców gonią je, by otoczyć dościgniętą kłębami pyłku rozplemowego, który galopująca wciąga nozdrzami. Łatwo pojąć, że ojcostwo nie jest w takich okolicznościach do ustalenia, nawet gdyby zapłodnienie mogło się obyć bez polimiksji (zwanej też polipollinizacją). Nie może jednak obyć się na pewno, jak to udowodnili modelowaniem komputerowym Orr, Angutt, Thang oraz ich współpracownicy w Massachusetts Institute of Sexual Technology.

Zdaje mi się, że przekazywane międzyplanetarnie wyrazy współczucia i kondolencji zirytowały naszych uczonych, nie mogli wszakże dać jawnie upustu takim emocjom ani w jakiś kategoryczny sposób odtrącić skądinąd szlachetnie pomyślanej życzliwości. Robotę odwetową podejmują tedy sine ira et studio, podkreślając jakby mimochodem wielkie niewygody prokreacji w galopie, lecz znaleźli w biologach luzańskich tęgich polemistów, ci bowiem wyjaśniają, że skoro najlepszego zdrowia dowodzi ponad wszelką wątpliwość ten, kto najszybciej i najdłużej biegnie, encjański mechanizm godów gwarantował i nadal gwarantuje przeżywanie osobników pod każdym względem najsprawniejszych, czego dalipan nie da się rzec o aktach zachodzących na trawie bądź w łóżku, gdyż położyć się potrafi nawet ostatni kuternoga. Dookoła tej apodyktycznej tezy powstał niejaki hałas, ponieważ nie wszyscy nasi luzaniści byli zgodni w tłumaczeniu ostatniego słowa; tak na przykład profesor Pogorilles (nie mieszać z Gorillosem) sądzi, że prawidłowy przekład powinien brzmieć „ostatni zwyrodnialec”. Inni jednak przeczą temu, powołując się na brak pojęcia zwyrodnień, zwłaszcza seksualnych, wśród Encjan: po prostu nie miały tam żadnych szans powstania. Żeby zamknąć tę kwestię, dodam, skąd się wzięła lokalizacja twarzowa seksu u Encjan. Otóż z ziemnowodnego, a dokładniej mówiąc błotnego życia ich najstarszych przodków przed miliardem lat. Pewne gatunki pełzów usiłowały składać jaja po ziemsku, lecz jaja te tonęły jako cięższe od wody (musiały być cięższe przez ich skład chemiczny, gdybym jednak i to miał wyjaśniać, nigdy nie doszedłbym końca) i ginęły marnie w błotnistym mule; przyszło do mutacji, radiacji gatunkowej i tak dalej, aż wyżyły tylko Sexofaciales i Spermonarinales, które puszczały nosem bańki, zawierające odpowiednio jajeczka z pławnikami oraz chybkie, pływające siemię. Różnie z tym później bywało, lecz nie chcę przekształcić mego sprawozdania z genewskich lektur w podręcznik encjańskiej ewolucji. Ciekawym dalszych szczegółów radzę zwrócić się po prostu do departamentu Cielca w MSZ z prośbą o przepustkę do archiwów.

Studia zajęły mi już pięć tygodni; pozostawały jeszcze prawie dwa miesiące przymusowego pobytu w Szwajcarii, lecz zdawało się to niczym wobec nie przemierzonych dotąd, następnych sal olbrzymiej biblioteki. Nie upadałem jednak na duchu, choć stałem się kompletnym odludkiem, przesypiając dni i budząc się, kiedy dokoła Szwajcarzy załatwiwszy z satysfakcją porcję codziennych interesów, kierowali się w bamboszach do pościeli. Ja natomiast, z teczką wypchaną zapasami kawy, cukru i tartinkami, bo na sam widok krakersów i keksów już niedobrze mi się robiło, maszerowałem pustoszejącymi ulicami do Emeszetu.

Strümpfli nie dawał o sobie znać, toteż pojęcia nie miałem, że on i jego zwierzchnicy dyskretnie śledzą moje pracowite poczynania, mając względem, mej osoby bardzo konkretne zamiary, lecz jako szczwani dyplomaci woleli mi ich przed czasem nie wyjawiać. Sam nie wiem, co bym zrobił, gdybym się dowiedział o ich planach. Sądzę, że robiłbym jednak to samo, bo płonąłem autentyczną chęcią dowiedzenia się pełnej prawdy o naszych dalekich braciach w rozumie.

Pryncypialna odmienność encjańskiej kultury wynikła z zasadniczych różnic prokreacji. Na Ziemi tej centralny element stanowiła walka o prawo pokrycia samicy, a więc czynnik jawnej konkurencji, natomiast tam miało to zjawisko od praczasów charakter kolektywny. Gdyby samice biegały gorzej od samców lub chociażby przeciętnie tak samo, rasy wielkich bezlotów stałyby się po kilkudziesięciu generacjach ociężałe. Groziło to zgubą i dlatego w walce o by zwyciężyły odmiany o samicach długonogich, tak że dognanie ich wymagało nie lada wysiłku. Było też bardzo ważne, ażeby samce orientowały się, i to natychmiast, kiedy doszło do skutecznego zapłodnienia, a raczej zapylenia. Otoczona kłębami pyłków samica wydaje przenikliwy głos, brzmiący nam dość przykro, bo czyni to na wdechu. (Trudno krzyczeć na wydechu przy takich maratońskich biegach). Czasem zdarza się w tej fazie tak zwane momentalne poronienie, a to, gdy zapłodniona samica kichnie, bo pyłki zakręcą jej w nosie. Lecz wówczas zgraja samców podejmuje dalszy wyścig do upadłego, dosłownie zresztą, co słabsi bowiem doprawdy padają po drodze.

Zdolność wydawania porozumiewawczych okrzyków była wstępem wyniknięcia mowy. Warto sobie uświadomić, że ptasia krtań nadaje się do niej o wiele lepiej niż na przykład małpia, bo nie nauczysz szympansa ludzkiej mowy, natomiast szpaki czy papugi nie mają z tym żadnych kłopotów, a nie można od nich usłyszeć nic zajmującego, bo im mózgu niedostaje. Z pierwotnego upierzenia zostało Encjanom tyle co nic — puch okrywający ciało, a nieco grubszymi pasmami zewnętrzne powierzchnie ramion, tam gdzie niegdyś wyrastały im skrzydłowe lotki. Bez ekskursji w przeszłość, na jaką tu sobie pozwoliłem, nie można zrozumieć przepaści, ziejącej między życiem duchowym ludzi i Encjan. Ich rzucająca się w oczy człekokształtność to skutek ewolucyjnej konwergencji; lecz mimo chwytnych dłoni, czaszek o pojemności/zbliżonej do ludzkich, pionowej postawy ciała, umiejętności mowy, może i trudniej nam ich pojąć, jak utrzymują uczeni encjańscy, aniżeli naczelne małpy, od których pochodzimy.

Nim wezmę się do zajrzenia w ich filozofię i wiary religijne, wymienię to wszystko, co nam swojskie, jest dla nich niepojęte i niedostępne. Nie znają, nie mogą bowiem znać wszelkich zawiłości i aberracji erotycznych, pojęć zawłaszczenia partnera erotycznego, wierności, zdrady, monogamii czy poligamii, incestu, seksualnego oddania się i sprzeciwu, jaki ono może budzić, nie znają też żadnych formacji kulturowych utworzonych odgenitalnie bądź seksocentrycznie, boż i to było niemożliwością. Sporo kategorycznych orzeczeń w kwestii kultur ziemskich przyszło nam wysłuchać od tamtejszych antropologów. Typowej dla Encjan skrajności w sądach nigdy się nasi uczeni nie dopracowali. Ziemskie pojęcia czystości i nieczystości, twierdzą, a zarazem i stąd rytuały oczyszczeń i odkupień, ascezy jako walki ze zmysłowością, wyrzeczenia jako buntu przeciw popędowi seksualnemu, jego potępień i uwzniośleń, doprowadziły — wciąż cytuję Encjan — do parcelacji ciała przez jego człowieczego właściciela, tak że w pewnych epokach, na przykład w średniowieczu, kultura wydała to ciało na istne tortury, ciągnąc górną jego połowę do nieba, a dolną spychając do piekła. Żaden teolog ani się zająknął (choć mieli dwadzieścia wieków czasu), co właściwie ludzie, którym chrześcijaństwo gwarantuje zmartwychwstanie ciała, będą robić z genitaliami w raju. Zresztą i hedonistyczna cywilizacja, idąca od Renesansu, była, zdaniem Encjan, takim tylko równouprawnieniem obu połówek ciała, które nie wyszło kulturze na zdrowie, bo w efekcie człowiek brzuszno—genitalny pokonał człowieka sercowego i myślącego. To dolne ciało było istną mordęgą dla wszystkich zresztą wielkich kultur, zarówno kultur Zachodu, z ich opozycją grzechu i ascetycznej świętości, jak wschodnich, gdzie tę dwójce zastąpiły biegunowe pojęcia rozpasania i totalnej negacji ciała (nirwana). Nieszczęśnik homo bił się z tym swoim ciałem, powiadają, i nie znalazł żadnego definitywnego sposobu na pogodzenie się z nim, a tylko namiastki bądź ułudy, jeśli nie aż grzęzawiska samozakłamań. Jakże to ograniczyło ludzi, oświadczają, skoro musieli przez tysiąclecia inwestować tak ogromną część, sił rozumu w usprawiedliwianie, tłumaczenie, czy wręcz przeinaczanie stosunków, nieodwołalnie, znalezionych w ciele. Ileż musieli się namęczyć i samo—oszukiwać, żeby teza o kreacji na obraz i podobieństwo Najwyższego uzgodniła im się ze zrostem narządowym, nad którym święty Augustyn w popłochu wykrzyknął, że „inter faeces et urinam nascimur”. Wciąż trzeba było jedno idealizować, drugie przemilczać, to zakrywać, tamto przemianować, i żadne przewroty w życiu duchowym nie dały pełnej zgody na daną anatomię. Przychodziło najwyżej do przemiany faz, pruderię pokonał cynizm albo pokrewna mu ostentacja; jak gdyby ludzie powiedzieli sobie: „skoro nic się na to nie poradzi, róbmyż z zastanych narządów bezustanny użytek, bodajże tak, by uniemożliwić prokreację, bo choć w ten sposób powstaniemy przeciw Naturze, jeśli inaczej nie możemy”. W przełomach sekularnych problemy dosłownie genitalne nie pojawiały się pierwszoplanowa, co też nietrudno zrozumieć; racjonalizująca się cywilizacja nie chciała, po prostu wyznać sama przed sobą, do jakiego stopnia jest ukrócona w swym racjonalizmie biologią. A jednak Odrodzenie było publicznym przyznaniem się człowieka do ciała także w tych regionach, co były zgrozą teologów, na dalekim Oriencie zaś myśliciele upatrywali w nicości jedyny prawdziwie radykalny środek przeciw rozdarciu osoby pomiędzy zmysły i ducha, delectatio morosa i ratio. Albo rozkosz, przezwyciężająca obrzydzenie, albo obrzydzenie, do którego przyznawać się nie można, bo ten, kto kwestionuje normę, sam się przez to staje nienormalny. Tak brzmi podług Encjan nasz wieczny dylemat. Szukałem ziemskich ekspertów, którzy by podnieśli rzuconą rękawicę (a właściwie całkiem coś innego), ale, dziwna rzecz, nie znalazłem nic, co by zabrzmiało przekonywająco, bo nie szło wszak o sofistykę, lecz o logicznie zniewalające unieważnienie tamtych wywodów. Jeśli nasi nie pozostawali dłużni Encjanom, to nie w kontratakach na terenie seksu, lecz w innych całkiem dziedzinach, przez co dyskurs stawał się po prostu wichrowaty. A szkoda. Tego rodzaju refleksja innoplanetarnych istot nad człowiekiem nie może być uznana za obraźliwą. Jest tylko zasmucająca jako kolejny dowód, że ludzkie roszczenia do kosmicznego uniwersalizmu jeszcze raz upadły.

вернуться

1

Profesor Teodoroff miał na myśli tekst piosenki, rzekomo luzańskiego pochodzenia:

Gdy w pędzie dziewczę me zapylę, Liryki piszę, w których tańczą Pszczółki, różyczki i motyle. Lecz ty, nieszczęsna ludzka nacjo, Która, kochając swe samice, Musisz się łączyć opętańczo Niestety, z ich kanalizacją Zali wysławisz ją — w liryce…?