Zamek okazał się niestety niemieszkalny. Ostatniej zimy pękły rury centralnego ogrzewania. Czy jednak darowanemu…? Porzuciwszy plan wyjazdu w Alpy, wziąłem się za remont. Architekt wnętrz usiłował przekonać mnie do swego projektu obrócenia parterowych sal w pałacową feerię, a gdym mu się oparł, poddał się bardzo złośliwie, bo zwalił na mnie wszystkie decyzje razem z dotyczącymi wykładziny łazienek (była spękana) i stylu klamek (ktoś je poodkręcał). Ładny grosz włożyłem już w mury, aż tu gazety na pierwszych stronach przyniosły sensacyjne wieści o Milmilu. Wyszło na jaw, z czego naprawdę robi się tę pożywkę. Powstał międzynarodowy komitet poszkodowanych matek, który wytoczył Küssmichowi proces. Powództwo sięgało dziewięćdziesięciu ośmiu milionów franków szwajcarskich. Zmarnowane zdrowie dzieci, fizyczne i duchowe cierpienia rodziców, nawiązki za ból — prasa donosiła o wszystkim szczegółowo — a przyjeżdżając na oględziny prac remontowych, musiałem się przepychać przez pikiety z transparentami, uwłaczającymi temu, kto mało że ma pałac z trucia dzieci, to jeszcze go sobie śmie dosmaczać teraz, gdy już wiszą nad nim sądowe terminy. Raz i drugi udało mi się wyjaśnić, że nie jestem Küssmichem i nie mam nic wspólnego z niemowlętami, ale za trzecim jakaś starsza pani z Armii Zbawienia, która pewno nie dosłyszała mnie śpiewając i waląc w bęben, wzięła od drugiej tablicę z żądaniem sprawiedliwości i dała mi nią po głowie. To uświadomiło mi, w jak niezręczną sytuację wpakował mnie Küssmich zamkiem. Zatelefonowałem do adwokata, chcąc usłyszeć jego zdanie, on zaś poradził mi, żebym unikał dziennikarzy. Najlepiej zrobię, rzekł Trürli, jeśli wyjadę na jakiś czas w Alpy. Poszedłem za tą sugestią, boż i tak po to przyjechałem przecież do Szwajcarii. Myślałem po cichu, co wyznaję szczerze zgodnie z mym obyczajem mówienia samej prawdy, że wszystko ucichnie, gdy Küssmich znajdzie się nareszcie w kryminale. Dalej sądziłem bowiem, osioł, że mając sporo na sumieniu, widział w akcie darowizny ekspiację. Gdybym nie marudził w Sheratonie, spędziłbym niczym nie zakłócone dni w górskim zakątku, choć z drugiej strony nie poznałbym ani profesora Gnussa, dni Instytutu Maszyn Dziejowych, i tym samym nie wyprawiłbym się na Encję z jej niesamowitą etykosferą. Tak to już jest w życiu, z głupstw wynikają wielkie rzeczy, choć częściej bywa na odwrót. Przez całe lato tyleż przebywałem w Genewie, co w Alpach, bo to i remontu trzeba było jednak popilnować, i Trürli miał ze mną to i owo do omówienia. W mieście lokowałem się w garsonierze, do zamku nie chodziłem, na Rozprawach Küssmicha też wolałem się nie pokazywać, a tymczasem matki, prokuratura, reporterzy dbali o to, żeby prosa huczała od sensacyjnych wieści o nieprawościach koncernu. Co prawda zmagania pieniądza z prawem dawały nieoczekiwane efekty. Biegli oskarżenia dowodzili ekspertyzami, jak zgubny był wpływ Milmilu na organizm dziecka, natomiast biegli powoływani przez koncern z równie naukową ścisłością ujawniali zbawienność tego produktu. Opinia publiczna była jednak po stronie dzieci i matek. Ledwie powróciwszy któryś raz z Genewy zjadłem śniadanie w moim wynajętym domku, Trürli wezwał mnie lakonicznym telegramem na powrót do miasta. Wracałem pociągiem. Szwajcarzy tak sobie wydrążyli kraj tunelami, że można go przejechać wzdłuż i w poprzek ani widząc gór. W przedziale zastałem starszego pana w złotych staromodnych binoklach na czarnej tasiemce, który czytał moje „Dzienniki gwiazdowe”, Zdziwiło mnie, że co i raz otwiera leżący na kolanach gruby tom i zajrzawszy doń, wpisuje coś starannie na marginesach mej książki. Gdy poszedł do wagonu restauracyjnego, przyjrzałem się „Dziennikom” rozpostartym na siedzeniu. Marginesy upstrzone były z góry na dół cyframi jakichś paragrafów. Zaciekawiony, przedstawiłem mu się, gdy wrócił, i spytałem o znaczenie tych zapisków. Okazał się nader uprzejmy. Najpierw pogratulował mi wylewnie odkryć i dokonań. Był profesorem prawa kosmicznego, i to w zakresie politycznym. Roger Gnuss, bo tak się nazywał, miał oprócz katedry tego prawa nadzór, z ramienia sekretariatu ONZ, nad Instytutem Maszyn Dziejowych, filii MSZ. Nie Ministerstwa Spraw Zagranicznych, lecz Zaziemskich. Nie wiedziałem nawet, że takie ministerstwo już istnieje. Uśmiechając się dobrotliwie niebieskimi jak lodowiec oczkami, pomniejszonymi przez szkła, profesor wyjaśnił mi, że ten nowy MSZ istnieje tylko częściowo, jako instytucja w fazie rozruchu. Z inicjatywy wpływowych państw utworzono bowiem zaródź administracyjną, która normalnym ministerstwem stanie się dopiero za jakiś czas, gdy kontakty z cywilizacjami kosmicznymi przestaną być doraźne i dojdzie do nawiązania oficjalnych stosunków po akredytacji ministrów pełnomocnych ze wszystkimi prerogatywami. Dokąd eksploracja zamieszkanych planet podlegała ONZ, lecz kosmiczny wymiar wymagał od dyplomacji całkowicie nowych metod i rozwiązań. Wszystko to było dla mnie zupełną nowością. Najbardziej dziwiłem się milczeniu szwajcarskiej prasy w tak ważnym temacie. To wcale nie jest takie dziwne, tłumaczył mi profesor, bo na razie zajmujemy się głównie dyplomacją treningowo–fantomową, a że finansuje nas ze swej szkatuły ONZ, bo rząd kantonalny zastrzegł sobie z góry, gdy dawał zgodę na umieszczenie tego ministerstwa w Genewie, że go to finansowo nie obciąży, prasa nie zajmuje się sprawami nie mającymi wpływu na szwajcarską ekonomię. Zresztą, dodał, nasza działalność jest niejawna. Nie jest tajna w sensie prawa grodowego ani szwajcarskiego prawa karnego i cywilnego, bo nie chodzi o rację stanu, lecz o zdrowy rozsądek. Sytuacja planetarna i bez wiadomości o innych planetach coraz bardziej się pogarsza, frank szwajcarski nie robi jeszcze bokami, ale poniekąd kuleje, trzeba więc go oszczędzać. Zasięg typowego wyprzedzenia w operacjach bankowych wynosi najwyżej parę lat, bo przecież decydującą jednostkę miary stanowi rok budżetowy, a my, to znaczy l MD, razem z MSZ pracujemy z minimalnym wyprzedzeniem rzędu stu lat! To są tak zwane sekulary, w tych jednostkach porusza się cała ministerialna pragmatyka obcodziejowa. Nie rozumiałem nic z tego, co mówił, lecz miałem odwagę przyznać się do zamętu w głowie. Przed panem, panie Tiszy, powiedział (tak wymawiał moje nazwisko), nie mam nic do ukrywania. Wyjaśnił mi najpierw sens zapisków w „Dziennikach”. Były zwykłym zawodowym odruchem: podciągał wszystkie dokonane przeze mnie nieświadomie naruszenia prawa kosmicznego, międzyplanetarnego, jako też przepisów ruchu po Drogach Mlecznych, pod właściwe paragrafy. Widząc moją wydłużającą się twarz profesor dodał, że takie faux–pas zawsze zdarzają się pierwoodkrywcom. Czyż Kolumb nie wziął Ameryki za Indie? A stosunek Hiszpanów do Azteków? Lecz gwiezdne państwa, z którymi mamy do czynienia, to nie obszary ekspansji kolonialnej, bo na ogół górują nad nami. Przez całą drogę do Genewy profesor wykładał mi elementy swojej wiedzy, a ja słuchałem go jak uczniak. Prawo jurydyczne, rzekł, jest w Kosmosie ważniejsze od praw fizyki. Owszem, w ostatniej instancji o zjawiskach bytu decyduje fizyka, lecz w praktyce jest inaczej. Ot choćby wziąć taką zagadkę Silentium Universi. Dlaczego przez tyle dziesiątków lał daremnie poszukiwało się innocywilizacyjnych sygnałów? Do badania tych cywilizacji jako pierwsi wzięli się prawem kaduka przyrodnicy — astronomowie, fizycy, matematycy, biologowie obliczyli jak dwa razy dwa jest cztery, że Inni muszą być, energetyczne środki muszą mieć, techniczne możliwości też, więc skoro nic nie widać ani nie słychać, ęigo. Nikogo Nigdzie Nie Ma. Jakże nie ma, jeżeli dopiero co dowiodło się, że muszą być? Zamiast poradzić się znawców prawa politycznego, ekonomicznego i tak dalej, uznali, że im cywilizacja wespnie się wyżej, tym pewniej ulega zagładzie. Okres larwalny, poczwarczy, trwa długo, ale wtedy brak środków sygnalizacyjnych, a kiedy są, albo już nie ma cywilizacji, albo za parę chwil nie będzie. Sami przerazili siebie tym logicznym wnioskowaniem i szeroką publiczność też. Wyszło na .to, że jesteśmy sami jak palec w całym Kosmosie. A co więcej, że wnet i nas już nie będzie. Owszem, był Ijon Tichy i działał, lecz „nec Hercules contra plures”. Nie został oficjalnie uznany. Dlaczego? Alboż to nie brak maniaków i wydrwigroszów, bojących o talerzach i o Bardzo Dobrych Praastronautach, którzy przybyli na Ziemię, żeby budować Egipcjanom piramidy pod pretekstem chowania faraonów? Świat nauki musiał się uodpornić na takie bałamuctwo i w efekcie uodpornił się zbyt mocno. — Czy pan wie, panie Tiszy — profesor położył mi kojącym gestem różowo wymytą, szwajcarską dłoń na kolanie — gdzie, to jest w jakim dziale, lokuje się pańskie dzieła choćby w miejskiej bibliotece Genewy? W dziale Science Fiction, ot co, mój drogi! Proszę nie brać tego do serca. Pan o tym nie wiedział?