— Bo ja wiem — rzekłem w zadumie. — W zasadzie cały zamek to już dla mnie zeszłoroczny śnieg, wie pan. dlaczego właściwie miałbym ponieść stratę? Nie chodzi o pieniądze, lecz o sprawiedliwość. Ile lat ma właściwie ten doktor Küssmich? — spytałem, tknięty nową myślą.
— Siedemdziesiąt osiem.
— Nie powinien więc już myśleć o pieniądzach — rzekłem surowo. — A co pan mi radzi?
— Mogę ciągnąć dalej — rzekł z małym chichotern — ale chciałem upewnić się, że pan też przy tym stoi. Mamy jeszcze pięć tygodni do następnej rozprawy.
— Przez ten czas może się jeszcze wiele zdarzyć — rzekłem, pojęcia nie mając, jak prorocze są moje słowa, stając się z adwokatem poprosiłem go, żeby o ile to możliwe, nie dzwonił do mnie za dnia, gdy śpię, lecz między siódmą a ósmą, gdy trzeźwię się przed wyruszeniem do biblioteki.
Ledwiem się rozebrał i usnął powróciwszy do domu, rozległ się znów dzwonek, tym razem do drzwi. Wściekły otworzyłem dostojnie wyglądającemu mężczyźnie z teczką pachą i pomyślałem, że to nowy adwokat Küssmicha, jednak w błędzie. Był to starszy pracownik redakcji światowego miesięcznika i chciał przeprowadzić ze mną w kwestiach kosmicznych.
W pierwszej chwili zamierzałem wyrzucić go za drzwi, przyszło mi jednak do głowy, że mecenas Finkelstein nie byłby z tego zadowolony. Moja wypowiedź w światowym organie prasy poniekąd wzmacniała przetargową pozycję w sporze z plugawcem, żerującym na łakomstwie niemowląt. Co prawda nie dosłyszałem nazwy tego pisma, ale z klatki schodowej ciągnęło, więc zaprosiłem przybysza do pokoju i kiedy rozsiadł się na dobre, usłyszałem, że reprezentuje redakcję „Penthouse”. To mnie zmroziło. Wyraźnie byłem prześladowany przez narządy rodne najwyższych ssaków ziemskich, skoro magazyn, zajmujący się ich reklamowaniem, nie dawał mi spać.
— Czego pan sobie życzy ode mnie? — spytałem. Ten redaktor nie odpowiadał ani trochę memu wyobrażeniu o współpracownikach „Penthouse’a”. Zamiast nosić się krzykliwie, z obleśnym wyrazem twarzy, z wargami wykrzywionymi w sprośnym uśmiechu, z kieszeniami wypchanymi mnóstwem pornograficznych zdjęć, wyglądał jak dyplomata z żurnala, miał siwe skronie, delikatnie przystrzyżony wąs, głębokie spojrzenie intelektualisty i czarną płaską teczkę adwokacką. Założywszy nogę na nogę, naświetlił mnie promiennym uśmiechem i powiedział, że najwyższy już czas, by tajniki kosmicznego seksu uległy należnemu rozpowszechnieniu. Jak zrozumiałem, ten wytworny drab wiedział o mych studiach w Emeszecie. Teraz, gdy wyrwał mię z najlepszego snu, na jaki mnie stać, zwyczajne wyproszenie za drzwi nie mogło stanowić dostatecznej rekompensaty. Chciałem zrobić mu jakąś większą, starannie przemyślaną przykrość, i dopiero potem powiedzieć, żeby wrócił do swej składnicy genitaliów.
— Udzielę wywiadu — rzekłem — pod warunkiem że to, cc powiem, opublikujecie bez wszelkich zmian. Z uwagi na liczne doświadczenia, jakie tu zdobyłem, nie zadowolę się pana ustnym przyrzeczeniem: potrzebne mi są pewniejsze gwarancje…
Zaczęły się długie pertraktacje, bo redaktor połknął haczyk. Im solidniejszych domagałem się gwarancji, tym bardziej był pewny, że mam w zanadrzu zberezieństwa, o jakich nawet on nigdy nie słyszał. W ruch poszedł telefon. Porozumiał się ze swoją redakcją, a potem ja z moim adwokatem, żeby się upewnić, że oświadczenie, jakie zostawi mi redaktor, będzie wystarczającą podstawą prawną do wytoczenia sprawy o osiemset tysięcy dolarów w przypadku zaniechania bądź zniekształcenia mej wypowiedzi. Umyślnie wyjechałem z taką kwotą, żeby się redakcyjnej szajce zbiegły w ustach wszystkie śliny, jakoż i postawiłem na swoim. Schowawszy do biurka żądane oświadczenie, którego tekst podyktował mi mecenas Finkelstein, żeby nie dało się podważyć w żadnym punkcie, coraz bardziej wściekły, skoro o przespaniu reszty popołudnia ani mowy nie było, nalałem redaktorowi wyjątkowo wstrętnego koniaku, który zostawił w barku poprzedni lokator, sam pijąc herbatę, jakoby z uwagi na stan mych nerek, i przystąpiłem do deklaracji przy kręcącym się magnetofonie.
— Nie przemawiam we własnym imieniu — rzekłem — tylko jako rzecznik galaktycznych cywilizacji. Seks w ziemskim stylu jest im nie znany. Pod tym względem stanowimy w Galaktyce coś w rodzaju potworniaka, któremu twarz wrosła w siedzenie, tyle że w skali globalnej. Rozród winien od początku przebiegać pod kontrolą wzroku i tak jest wszędzie. Raz na dwa tryliony myli się ewolucji kierunek wyjść i wejść ciała. Biegli gwiazdowi twierdzą zgodnie, że tu zaszedł ten fatalny wypadek. Prokreacja umieściła się w odchodowym odcinku ciała. Gatunki ziemskie stanęły tedy przed taką alternatywą: albo ukochać tę okolicę, albo wymrzeć. W samej rzeczy wszystkie ustroje, przenoszące śmierć nad paskudę, wyginęły. Pozostało to, co okazało gotowość umiłowania traktów wydalinowych. Jest to naszą niezawinioną tragedią — kalectwem w wymiarze astronomicznym. Jak wiadomo, całość procesu prokreacji wcale nie jest miła. Nie jest miły stan ciąży, trudno też nazwać szczególną przyjemnością poród. Każdy proces dzieciotwórczy obejmuje dziewięć miesięcy od wstępnego rozruchu do pojawienia się prototypu ante portas, czyli 389 000 minut. Z tego przyjemność sprawia pierwszych pięć minut do ośmiu, ale niech będzie, że nawet dziesięć. Pozostałych 379 000 nie daje już owej przyjemności, wręcz przeciwnie, są to rozmaite fatygi, kończące się w wielkich boleściach. Jest to najgorszy interes, twierdzą galaktyczni ekonomiści, jaki można sobie wystawić. Jakby za trwającą minutę przyjemności zjedzenia czekoladki trzeba było płacić boleściami brzucha przez cały miesiąc. Ponieważ transakcja, jaką oferuje ciało, przytrafiła mu się niechcący, nie było w niej znamion złośliwej premedytacji bądź oszustwa, a więc niczyjej winy. Tak nie jest już jednak, odkąd do ludzkich instynktów wziął się wielki kapitał, żeby czerpać zyski z utrzymywania tych instynktów w rozognionym pogotowiu. Jest rzeczą naganną drażnić spragnionych pokazami dużej ilości wody sodowej i wysokogatunkowych lemoniad, jeśli wyciąga się tok ostatni grosz z kieszeni, lecz nie syci pragnienia. Jest rzeczą nikczemną łudzić głodnych zdjęciami pieczonych kurczaków w sałacie i malowanymi tortami ze śmietaną. Lecz jest to niczym wobec procederu tych, którzy czerpią zyski z reklamowania różnych mniej czy bardziej nieapetycznych otworków ciała jako rzekomych wejść do raju. Zapoznawszy się z tym wyzyskiem ludzi przez ludzi, Galaktyka postanowiła położyć mu kres. Ratownicze ekspedycje pospieszą nam niebawem z pomocą. Odnośną dokumentację gromadzi się już od dawna na latających spodkach, gdyż w tym celu je do nas skierowano. Odnośni eksploatatorzy zostaną skazani na dożywotnie praktykowanie wszystkiego, co oferowali nieszczęsnej publiczności, z przymusowym użyciem całego arsenału chutniczych instrumentów, jakie produkowali. Rada szukała daremnie okoliczności łagodzących. Prawdą jest, że pewne wynalazki człowiek wypatrzył w tej swojej biedzie i stąd poszły maszyny parowe, heblarki, piły, jako też szuflady i korki do butelek. Jednakże zespoły redakcyjne w rodzaju pańskiego żadnych wynalazków tego typu na swoją obronę podać nie mogą. Publikacje wasze wołają o pomstę do nieba. Niebo zjawi się zatem i zrobi, co uzna za niezbędne. To wszystko. Żegnam pana.