Skoro takiego miejsca, takiej nieprzekraczalnej granicy nie ma, po cóż właściwie te syzyfowe roboty, rozciągnięte na wiele pokoleń? Skoro dane pokolenie samo się nie przemienia, lecz wprowadza zmiany w potomstwo, czyż nie prościej i lepiej od razu usynowić maszynę cyfrową albo cały ośrodek obliczeniowy? Przecież rozłożenie optymizacji na następujące po sobie generacje to zwykły kamuflaż, transakcja gatunkowego samobójstwa na raty, więc dlaczegoż by właściwie samozagłada na raty miała być czymś lepszym od natychmiastowej? Tylko ten, kto się godzi na usynowienie ośrodka obliczeniowego na nogach (czy też na poduszce rakietowej), może bez obawy i zastrzeżeń rozpocząć preparowanie własnego potomstwa, skierowane ku doskonałości prawnuków. To, co nam patrzy na całkowity absurd jako usynowienie jakiegoś pancerno–kryształowego układu, z którym można rozmawiać o sprawach nieba i ziemi, wydaje się mniej absurdalne, kiedy przejście od stanu naturalnego do zoptymizowanego odbywa się na wielopokoleniowej przestrzeni długą serią zmian wprowadzanych stopniowo, lecz absurd powraca, kiedy scałkować ten ciąg. Czyż bowiem autoewolucja ma być kuracją odwykową od zestroju cech człowieczeństwa? Czyż nie jest w gruncie rzeczy wszystko jedno, KTO będzie potomną maszyną cyfrową — układ zbudowany w całości przez techników, czy też przepuszczany przez zrazu żywe macice, a potem przez jakieś uteratory? Kto daje zgodę na autoewolucję, ten zgadza się na likwidację własnego gatunku i przejęcie cywilizacyjnego dziedzictwa przez istoty pod każdym względem nam obce, ponieważ jesteśmy ułomni,” śmiertelni, ograniczeni w myśli i w czasie, więc niechaj się zwolennicy perfekcji wyzbędą fatygi, za jednym zamachem adoptując całość myślącej technologii planety. Bo niby czemu miałyby nas zastąpić oddzielne jednostki systemowe, wszak jeszcze sprawniejszy będzie od nich planetarny krystaliczny mózg, nasz potomek, dziedzic i spadkobierca!
Xixoqt głosił w polemicznym ferworze, że kto uprawia autoewolucję, jest jak ten, który zabija upatrzonego nie od razu, lecz powolnie, dozowanymi dawkami trucizny, żeby się przyzwyczaić do obrazu agonii. Jego ironiczne hasło „Genżynierowie wszystkich krajów, adoptujcie komputery!” poważnie zdyskredytowało ów wielki projekt Encjan. Na każdy kontratak genżynierów miał gotową kąśliwą odpowiedź. Chcą zachować zewnętrzne podobieństwo udoskonalonych do nas! — wołał. — Jakież to ma inne znaczenie prócz fałszerskiego — chodzi o biegłość w produkcji falsyfikatów! Podobieństwo to ma uspokajać umysły, że niby tylko niewidzialne wnętrze zostanie udoskonalone, powierzchowność natomiast wcale się .nie zmieni. A więc wypychajcie manekiny komputerami, wszak wyjdzie na to samo!
Genżynieria, dowodził, tym bardziej staje się absurdalna, im MNIEJ ma ograniczeń. Kto zdobył tylko umiejętność drobnych retuszów, mało zdobył i niczemu nie zagraża. Spoza takich upiększeń świta nadzieja lepszego bytu, jakim obdarzymy potomstwo. Genżynierowie powołują się na to, że przodkami naszymi były ptaki wirydożerne, brodzące wielkie bez—loty, do których jesteśmy niezbyt podobni ciałem i duchem. Skoro więc nie upatrujemy, mówią, nic złego w tamtym pradawnym przejściu od niższej fazy ptasiej do wyższej rozumnej, analogicznie winniśmy postawić następny krok!
Analogia jest fałszywa, podobieństwo skłamane, bo ptasi przodkowie Encjan nie stali przed żadnym wyborem, my natomiast stoimy. Przywilejem ich była ignorancja i bezświadomość: obie utraciliśmy bezpowrotnie. Odrzucając śmiertelne powłoki, odrzucamy siebie samych, a dodatkowym nieszczęściem okazuje się zdobyta wolność w projektowaniu usprawnień. Możliwe są liczne i różne. Będą więc współzawodniczyły rozmaite projekty Homo Novus Entianus i na jeden prototyp będzie się trzeba zdecydować (wielość dowiodłaby wszak do ich wzajemnego starcia). Znaczy to, że zdobędziemy potomstwo podług uzgodnienia, jakie poweźmiemy; lecz postanawiając, że nasze dzieci mają być takie a takie, oszukamy się, gdyż wszystko jedno, czy mają do nas przybyć z gwiazd, by wziąć w posiadanie Encję, czy z retorty. Samozagładę można oczywiście rozważyć, jak wszelką inną rzecz, ale bez fałszywych pozorów i kłamiącej prawdzie charakteryzacji.
Sporo napisałem o tej umysłowej wojnie, bo jak zapewniają historycy, miała kluczowe znaczenie dla późniejszego zbudowania etykosfery. Pojęcie Boga przeszło w toku dziejów Encjan szczególną ewolucję. Pierwotnie był utożsamiany z przyrodą: ona była Nim, jego zupełnym wcieleniem, jednym z wielu kolejnych. Ciała niebieskie były Jego członkami, a żywe istoty — myślami wyższymi i niższymi. Najwyższymi były istoty rozumne, więc sami Encjanie. Ta autodeifikacja wymagała doraźnych wyjaśnień — jak to może być, że jedne Boże myśli niezgodne są z innymi, a nawet je zabijają? Tłumaczenie było proste: będąc Wszystkim, Bóg może mieć wszechmożliwe myśli, więc także i złe, którym dobre oponują, bo jeśliby miał tylko dobre, nie byłby Wszechrzeczą. Dopóki instytucje religijne utożsamiały się z państwowymi, wykładnia ta wystarczała, gdyż władza zarazem świecka i duchowa decydowała o tym, jakie myśli Boże (= jacy obywatele) są złe, a jakie dobre. Lecz w łonie tej kosmiczno–państwowej religii zrodziły się herezje Mizjan, Teokryptów i Serwistów. Podług Teokryptów Bóg wciela się w ludzi jedynie najniższą częścią swego jestestwa, a zadaniem ich jest doskonalić się, dzięki czemu stają się coraz wyższymi cząstkami Bożego umysłu. Ani mogą Go pojąć, ani Go przedstawiają w całości, jak palec nie reprezentuje całego ciała, a jedna myśl nie zdoła ogarnąć całego umysłu. Wedle Mizjan Bóg jest z swej natury „ponadludzki”: nie w tym sensie, jaki przypisywano im podczas prześladowań, jakoby utrzymywali, iż On jest zły po prostu, lecz w tym, że Bóg zwrócony jest ku sprawom dla Encjan nieposiężnych, a zadanie Kościoła to zadanie busoli, by orientację umysłów uzgadniać z nieobejmowalnym kierunkiem Bożych działań. Natomiast Serwiści uważali Boga za Stwórcę tego świata przede wszystkim, bez względu na to, czym miałby się ponadto zajmować, i z tego tytułu przypisywali mu całkowitą odpowiedzialność za wszystko w świecie. Bogu należała się miłość i wdzięczność w takiej niebezkrytycznej mierze, w jakiej niósł tę odpowiedzialność, gdyż, jak to wyraził naiwnie Mixiquix, szewc, który by stworzył milion śpiewających cudnie chmur i jedną parę marnych butów, nie jest dobrym szewcem, bez względu na to, jak pięknie by te chmury śpiewały. Został za to rozpalonymi cęgami rozerwany na sztuki przed cesarzem Sxem (Sx szczycił się swym krótkim mianem, ale to jest osobna sprawa, i myślę, że będę rozsądny, pomijając całą toponomastykę encjańskich zawołań rodowych i jej związki z pełnionym zawodem, bo tam pełniony zawód odciska się w nazwisku). Prócz tych głównych powstały herezje pomniejsze, na przykład fragistów uważających, iż Bóg stworzył świat, lecz kreacja nie udała mu się ze wszystkim, ponieważ będąc nieskończenie dobrym, nie chciał stworzonych niewolić do niczego, więc do samego tylko dobra też i przez to dał im więcej wolności, niż mogli jej podźwignąć. Doktryna ta jest (jak mówią) najbardziej jeszcze podobna do nauki o grzechu pierworodnym i upadku, z tą różnicą, że przypisuje winę za upadek praludzi kolizjom dobroci Bożej z Bożą zręcznością kreacyjną. Fragizm przyjmuje bowiem milcząco, że Bóg rzeczy wzajem sprzecznych stwarzać NIE może — jako ożenku zupełnej dobroci z zupełną wolnością czynu, więc tym samym pokazuje się, że nad Bogiem sprawuje władzę logika, która nie dopuszcza współzachodzenia wykluczających się logicznie stanów, co wytycza granice Wszechmocy — lecz autorzy owej herezji nie zdawali sobie z tego sprawy.