Ekumena nie obowiązuje, jak dotąd, między planetami; liczne były diatryby naszych teologów, skierowane w hyloizm, wymienię jednak znów tylko przykładowo krytykę, kwestionującą encjański obraz Stwórcy jako „Boga rzeczy”, któremu stworzeni mają służyć, służąc samym sobie, co sprowadza ich religię do wynalezienia teodyktycznej sankcji dla zbiorowego egoizmu, a w najlepszym razie do takiej doktryny melioracji społecznej, którą mogłaby bez żadnych zmian głosić każda grupa świeckich ateistów. Obiekcja ta jest, odpowiadają Encjanie, skutkiem wichrowatego rozejścia się pojęć, powstałych w odmiennych światach. Hyloizmowi nie jest obce pojęcie służby Bożej, wyzbytej wszelkiej interesowności. Lecz od dolnego średniowiecza, od pierwszego soboru obowiązuje wiernych służenie Bogu, wyrażane tylko sposobem życia. Ojcowie kościoła encjańskiego wyjaśniają w swych encyklikach, że nie tylko imienia Bożego nie należy wzywać nadaremno, ale i prosić Boga o cokolwiek. Wolno Mu tylko dziękować za istnienie, ale milcząc, bez słów — w sercu. A nie należy zwracać się do niego o nic, gdyż byłby to albo akt dziecinnej naiwności (i wtedy nie stanowi grzechu), albo złej wiary. Ten, kto świat stworzył, nie patrzy na zjawiska w ich chwilach i życie każdego wraz z nieznaną przyszłością leży przed nim jak otwarta księga, albowiem Bóg jest ponad czasem. Jego własnością jest nieustająca wieczność. Stworzył on świat, wraz ze wszystkimi jego gwiazdami i mieszkańcami, czyli powołał go do bytu takim, jakim chciał go mieć, w każdej galaktyce i w każdym pyłku. Byłoby więc rzeczą albo dziecinną, albo nieprzyzwoitą domagać się od Niego jakichkolwiek zmian, interwencji, pomocy, usług czy też zaniechań z uwagi na interes jednostek bądź grup. Jak widać, i nam znany zakaz niewzywania Boga nadaremnie podsunęli Encjanie, co nam brzmi dziwacznie, aż po ostateczny skraj. Uważają oni, że próby wpływania prośbą, modlitwą, a nawet samą intencją na wolę Bożą to dowód wiary słabej i nierozumnej, gdyż tak okazuje się brak zgody na wyroki Boże i brak ufności w Bożą dobroć. Jeśli ceny są stałe, nie ma się co targować i nikt przytomny tego nie czyni; jeśli jednak czyni, to dla samej uciechy targów; jakoż teologom Encji doskonale znana jest psychologiczna korzyść, zawarta w modlitwie, towarzysząca jej ulga i nadzieja spełnienia próśb, lecz w czym nasi duchowni upatrują zasługę, oni widzą zwątpienie. Kto nie wątpi, powiedział Drugi Ojciec Hyksjon, ten o nic nie prosi. Przypominaniem Panu Bogu o sobie traktuje się Go niczym zatkaną centralę telefoniczną, modlitwa to targanie widełkami, stukanie w aparat, a gorąca modlitwa to podnoszenie wewnętrznego głosu, aby zostać usłyszanym, wszystko to kwestionuje niepolepszalną jako już ostateczną Wszechwiedzę i Wszechmoc Dobra. Pomysł, iż Pan Bóg niejako patrzy w inną stronę, a nie tam, gdzie jest potrzebujący, to pomysł rodem z kołyski. Jeśli wszystko wie i widzi, to nie trzeba mu się pchać na oczy ani zwracać na siebie Jego uwagę wysokim skoncentrowaniem nabożności w aktach strzelistych; Bóg umie wejrzeć w nas głębiej, niż sięgają nasze płynące z ust deklaracje. Do drugiego soboru wolno było jeszcze się modlić o innych, choć nie o siebie, lecz odtąd już nie. Psychologiczna korzyść zawdzięczana modłom uległa likwidacji, ale gdyby nie uległa, powiadają, oznaczałoby to zwycięstwo egoizmu, jako trosk osobistych, nad wiarą w nieomylność Boga. Służy się Bogu służąc innym, bo tak się wypełnia plan Stworzenia, jako ruchu ku doskonałości. Zdaje się niezrozumiałe, jak mogła zachować niezmienność doktryna wiary w sytuacji zespolenia władzy duchowej ze świecką, boż winna by była ulegać znanym z Ziemi zmianom podług interesów panujących (toż cały anglikanizm poszedł stąd właśnie). W znacznej części wyjaśnia to skierowany w przyszłość dogmat „doczesnego raju”, który zostanie zbudowany, gdy nagromadzą się po temu środki. To kunktatorstwo, zawarte w samej dogmatyce, jako uznanie nieuchronności zwłoki w społecznym doskonaleniu, można w samej rzeczy uznać za zwyczajny wybieg władzy, odwracający uwagę ludu od aktualnych przypadłości i bied, taki też właśnie zarzut kierowali pod adresem kościoła wolnomyśliciele oraz kacerze encjańscy. Co prawda ta „wbudowana we wiarę retardacja spełnień” walnie przyczyniła się do utworzenia zbiorowego klimatu „milczących przeczekiwań”, gdy przychodziły rządy potworów, jak choćby trzech Pseudoxixarów (nie wiem czemu utarło się mówić, że ich było trzech, skoro o żadnym z osobna nic nie wiadomo, ale myślę sobie, że co najmniej tyle samo niezrozumiałości napotyka każdy Encjanin w naszych dziejach powszechnych). Trudno uznać, żeby średniowieczni kapłani i teologowie mogli mieć jakąkolwiek podstawę do przewidywania rozwoju nauki, a właściwie powstania nauki (boż jej wcale jeszcze nie było), która pozwoli Encjanom realnie zmierzyć się z przykazaniem „udoskonalenia widzialnego świata”. Trzeba jednak sądzić, że nie mogąc oprzeć takich oczekiwań na posiadanych wiadomościach, wierzyli w ich prawdziwość sposobem nie mniej niewzruszonym aniżeli ziemscy wierni w zbawienie po śmierci. Wpływ wiary, hamujący ruchy społeczne, począł słabnąć w masach ludowych na początku XXII wieku. Podaż dóbr rosła, piramida zróżnicowań socjalnych spłaszczała się i w sposób typowy dla industrialnego skoku wszystko ulegało przyspieszeniu: tempo produkcji, handlu, komunikacji, migracje ludności. Dostępna stała się umiarkowana zamożność i właśnie to poderwało osnowę wiary. Tak przynajmniej utrzymują historycy. Lud czekał obiecywanej przez religię perfekcji wszechzaspokojenia, tym wspanialszych, że nikt ich sobie nie wyobrażał w konkretach, a posmakowane zaczątki dobrobytu rozczarowały, jak gdyby wszyscy myśleli „a więc to tylko tyle?” Wtedy właśnie doszło do wojny światowej, dziwnej w tym, że do końca pozostała tajemnicą państwową. Nazywają ją rozmaicie — kryptobellum, mirumbellum, a już najmniej można się dowiedzieć ze źródeł luzańskich o przeciwniku tych skrytych zmagań. Od niego zaś nic zupełnie, bo przestał istnieć po dwudziestu kilku latach, tak jak gdyby nigdy go nie było na planecie. Nawet sama nazwa wrogiego państwa nie zachowała się w jedynej wersji. Wiadomo, że obszarem równe Luzanii, rozpościerało się na antypodach, w pobliżu bieguna południowego, na kontynencie cetlandzkim i że Luzanie nazywali je Kliwią Czarną, a Kurdlandczycy Goliwią. Nie zostało po nim nic, oprócz pustyni z sięgającą kilkuset metrów w głąb lądu wieczną marzłocią. Rząd luzański .objął ów zniszczony, stracony teren bezterminową kwarantanną, nie zezwalając, przynajmniej podług dostępnych wiadomości, żadnym ekspedycjom naukowym czy militarnym wstąpić na Cetlandię. Nasi luzaniści snują w tym temacie liczne domniemania, ale nie wynika z nich żaden jasny obraz. Ta Czarną Kliwią czy też Goliwią nigdy nie wypowiedziała Luzanii wojny, nigdy nie weszła z nią w jawny konflikt zbrojny, lecz usiłowała zawładnąć całą Encją po trosze, okólnie i stopniowo. Jej mieszkańcy byli wprawdzie także Encjanami, innej jednak rasy, a bodajże nawet odmiennego gatunku. Gdy bowiem przesmykiem podrównikowym hordy koczowników przedostały się z Taraktydy do Cetlandii, w tym samym mniej więcej czasie, kiedy inne ich grupy penetrowały płaskowyż wulkaniczny na taraktydzkiej północy, gdzie powstać miała później Luzania, w szeregu kataklizmów otwarł się wielki podmorski rów i rozdzielił dotąd złączone lądy, tak ze doszło do izolacji rozdzielonych Praencjan i po jakichś stu tysiącach lat zdobywcy Cetlandii odmienili się fizycznie pod wpływem srogich warunków tego przybiegunowego lądu. Byli mniejsi, nie tak długonodzy, ich postawa z całkowicie wyprostnej zmieniła się na pochyloną z lekka do przodu, odznaczali się w starożytności i w średniowieczu szczególnym okrucieństwem wobec obcych, to znaczy Encjan Taraktydy; mieli wymordować wszystkie kolejne wyprawy, które dotarły do nich poprzez błocean. Stanowili zrazu plemiona uprawiające łowiectwo, potem przez setki lat jednoczyli się i znowu rozpadali na oddzielne państewka, ale brak dokładnych wiadomości o ich dziejach. Bierze się to, jak myślę, stąd, że nękani nigdy nie wypowiedzianą ani nawet oficjalnie nie toczoną wojną Luzanie, zadali im straszliwy cios i od jego przerażającej skuteczności ogarnęło ich poczucie niezmywalnej winy. Kliwianami rządził jakoby szczególny imperatyw, ni to religijny, ni to świecki, żądający od nich największych wyrzeczeń w imię powszechnego Ka–Undrium. Czym było to ich Ka–Undrium, nie dowiedziałem się jak należy, chociaż przewertowałem w poszukiwaniach wszystko, co zawiera ten dział biblioteki, a nie jest tego mało. Zresztą sama nazwa pochodzi od tak zwanych Intrytów hyloistycznego zakonu repenitentów, rozpamiętujących okropny los Kliwian; rząd luzański toleruje ten zakon, nie wolno mu jednak komunikować się ze społeczeństwem ani ogłaszać wewnętrznych spraw publicznie, l tylko z przecieków wiadomo, że Kliwianie, w przeciwieństwie do północnych Encjan, mówili bezgłośnie, jak gdyby zdolni byli tylko do chrapliwego szeptu, a bezdźwięczna ich mowa nie znajduje dokładnych odpowiedników ani w kurdlandzkim, ani w luzańskim. Ka–Undrium to hasło, jakim Intryci obdarzyli — ale właściwie co? Rację stanu Kliwian? Symbol ich państwowości? Ideę podboju planety? Drogę do szczęścia? Czy to szczęście właśnie? Chętnie bym po—Pytał jakiegoś mnicha tego zakonu, jak właściwie z tym jest, bo jak powiedziałem, żadnych pism rozpowszechniać na temat Kliwii nie wolno. Ka–Undrium to była jakaś idea o charakterze powszechnym, wymagająca skrajnych ofiar, wraz z ofiarą składaną z życia — to zdaje się pewne. Nazywali oni wszystkich innych Encjan Hs–Hsce, to znaczy ,,Nic Nie Rozumiejący”. A ponieważ takich Nic Nie Rozumiejących nie mogli nawrócić na Ka–Undrium i stali w ich oczach owi ignoranci na drodze do Spełnienia — ale nie wiem, czego — usiłowali ich, wszystkich, co nie byli Kliwianami, podbić i unicestwić. Zdaje się, że zaszła taka osobliwa przemian najpierw zwalczali Nic Nie Rozumiejących tylko symboliczni i magicznie (i zabijali każdego, którego dopadli, zwąc to jego Konwersją), a potem coraz bardziej już realnie, w miarę ja o władali pierwocinami technologii. Byli mistrzami wszelkie mechanicznych kunsztów. Oni pierwsi zdaje się skonstruowali samoczynne urządzenia bitewne, z których potem powstał tak zwane Ultymaty, i stopniowo wymusili na Luzanii uczestnictwo w wyścigu zbrojeń. Ponieważ jednak nie można usłyszeć kliwiańskiej wersji tych wydarzeń, obejmujących górne średniowiecze i pierwszy wiek ery nowożytnej, a Luzanie są na pewno stronni w tej materii, uczciwy badacz winien zawiesić nad tą całą sprawą duży znak zapytania. Tak rób zresztą większość luzanistów. Osiem tysięcy mil błoceanu dzielących Taraktydę od Cetlandii, czyniło zrazu wyścig lądowych zbrojeń jak gdyby obustronną aberracją, wyzbytą militarnego sensu i znaczenia. Pojawiali się wprawdzie wojówniczy sztabiści, którzy żądali, by luzańskie siły zbrojne wylądowały w Cetlandii, lecz nigdy do tego nie doszło i każdy taki plan został utrącony w zarodku przez roztropniejszych polityków. Kliwianie, nader biegli w matematyce, byli zimnymi rachmistrzami. Ten jakiś mistyczny, a w każdym razie tajemniczy charakter Ka–Undrium, nadającego spójny kierunek ich wysiłkom, nie osłabiał bynajmniej rzeczowości ich postępowania. Sama przyświecająca im idea podboju było może i bezsensowna (ale czy są inne?), lecz do jej ziszczenie brali się z nadzwyczajną systematycznością. Koszty, jakie od tego nieśli, musiały być gigantyczne, bo to był już wiek przemysłowej akceleracji i co parę lat przychodziło projektować i wytwarzać zupełnie nowe, coraz droższe rodzaje broni. Luzania, ze swoimi bogactwami naturalnymi, korzystniejszym klimatem, która ponadto pierwsza weszła w erę industrializacji, dotrzymywała antagonistom kroku, lecz zżymała się, bo finansowy ciężar tych zbrojeń, zwanych czysto obronnymi, rósł. Wielka wojna światowa rozpoczęta się cichaczem, bez jednego wystrzału, bez wprowadzonych w akcję zgrupowań wojskowych, ponieważ wszystkie operacje były krypto—militarne. Nie wiadoma nawet, czy prawdą jest to, co podają niektóre kurdlandzkie źródła (Kurdlandia zachowała w konflikcie neutralność, nader względną, jak zaraz wyjaśnię), że przeciwnicy próbowali zwalczać się zdalnym rozstrajaniem klimatu i trzęsieniami ziemi; może były to tylko pogróżki i próby zastraszenia albo manewry psychologiczne, mające skłonić wroga, żeby inwestował środki w takie metody walki, które nie dadzą spodziewanych rezultatów. Wprawdzie wielkie centralne jeziora Cetlandii rzeczywiście znikły wchłonięte przez sejsmiczną rozpadlinę gruntu, ale nic nie wskazuje na to, że katastrofa nie była naturalnego pochodzenia. Jakkolwiek z tym było, do bezpośredniego starcia w ogóle nie doszło. Niemal równocześnie Taraktyda i Cetlandia wkroczyły w epokę biotechniki. Nie można się dowiedzieć, która strona zastosowała jako pierwsza tak zwaną broń koncepcyjną. Trzeba sobie uzmysłowić, że walczący przez oceaniczny przestwór byli Encjanami, a zapłodnienie ma u nich postać zapylenia. Ktoś wprowadził do akcji „patofery” — patogenne fertylizatory. Bodajże jednak uczynili to Kliwianie. Luzania miała przez kilka lat ciężkie problemy z przyrostem naturalnym: rodziła się moc dzieci z wrodzonymi potworniactwami. Otóż oni nawet i wtedy nie przyznali się do tego, że ta endemia nowotworowych porodów może mieć jakiś związek z Kliwią, a tym bardziej do tego, że odpowiedzieli na ów potajemny atak ludobójczym kontratakiem.