Выбрать главу
, bo od początku mi się zdawało, ż nadzwyczajna przychylność radcy stoi w związku z. dochodzącą. Zresztą teraz już wszystko jedno. Co miałbym robi w rakiecie z dochodzącą i skąd by miała dochodzić? Faktem jest, że leżę na kursie Cielca, w półkożuszku, co poniekąd rymuje się z tym, że lecę jako półkurier dyplomatyczny. Ta wymyślił to po wielkich konferencyjnych mękach Departament Profilaktyki Skarg i Zatargów. Ani pełny kurier, bośmy jeszcze nie wymienili z Encją ambasadorów, ani prywatny turysta, bo nie idzie tylko o erratę w następnym wydaniu „Dzienników”, lecz o zapobieżenie incydentowi, który wydedukowały moduły Instytutu Maszyn Dziejowych. Skutkiem te podróży będzie — w języku prawniczym — anulowany dolus, a w futurologicznym — samoniszcząca się prognoza. Podam samą prawdę, stare wydanie usunie się cichaczem z bibliotek i tym samym nie będę już autorem kamienia obrazy Piszę to nie tylko w półkożuszku, ale jakby w półśnie, toteż nie wiem, czy można mówić o autorstwie kamienia? Przy kamieniach nerkowych czy żółciowych może by jeszcze uszło lecz obrazy? Myśl moja utyka w mineralogii metaforycznej Chcąc sięgnąć po „Słownik wyrazów obcych” spuściłem sobie na nogi żelazko, bo mam nowoczesny statek ze sztuczną grawitacją, i klnąc w żywy kamień udoskonalenia, z żalem pomyślałem o prymitywnych wyprawach, kiedy to człowiek polatywał po całym statku jak duch. Zrezygnowałem z przywiązywania śpiwora do ściany, bo rano bardzo trudno wyleźć, i było coś zabawnego w tym, że wiedziałem, gdzie kładę się (a właściwie zawisam) na spoczynek, ale nigdy, gdzie zbudzę się o czarnym świcie. Śpiwór pływał ze mną to tu, to tam, miałem pod jaśkiem latarkę i nieraz, gdy zahaczyłem w takim szybowaniu o półkę z książkami, ażem się ocknął, łapałem się jej, książki leciały niby spłoszone ptactwo, a ja uchwyciwszy pierwszą, co wpadła mi w garść, brałem się do lektury przy latarce, wewnątrz śpiwora, zawsze ciekaw, jaką lekturą poczęstował mnie nocny przypadek. Grawitacja pokładowa ma właściwie tę tylko dobrą stronę, że po powrocie na Ziemię człowiek nie robi przez pierwszy miesiąc w domu tylu szkód; bo to wiadomo, kiedy przyzwyczaisz się, że przy wyciskaniu pasty do zębów na szczotkę można szklankę z wodą odstawić w powietrzu, a potem wziąć do ręki i nie ucieknie w okamgnieniu, to samo robi się odruchowo na Ziemi, niestety także z wazą zupy przy obiedzie, z talerzami, no i wciąż trzeba zmiatać potłuczone skorupy. Co się tyczy spirytyzmu rakietowego, zawsze wyśmiewałem tych klnących się, że ich straszyło między Betelgeuzą a Antaresem. Są to po prostu części suszącej się bielizny; czasem coś chrobocze, stuka, i człowiek radośnie drży na myśl, że ma towarzysza samotności w jakiejś myszce, ale z drugiej strony mysz pozbawiona ciążenia traci zupełnie kontenans, można ją znaleźć w nieprawdopodobnych miejscach, wiem coś o tym i tutaj jestem już po stronie postępu. Dałem sobie zamontować na pokładzie dyskuter. Jak sama nazwa wskazuje, taki kompanion ma wspierać rozmowami, a jeszcze profesor Bourre de Calance postarał mi się o najnowszy model, rozszczepienny. Nabyłem makiety wszystkich osób, z którymi chętnie uciąłbym pogawędkę. To dziwne, jak prosta jest idea tych makiet i jak długo nikt nie mógł na nią wpaść. Robią bioelektryczny portret upatrzonego, bitują go, czyli pakują do programu i w postaci najzwyklejszej kasety wtyka się go do dyskutera, jedno przytyknięcie palcem i ot, znajomy głos rozlega się w pomieszczeniu, a przy tym nie jest to żadna osoba i można bez krępacji w każdej chwili ją zgasić, wstawić kasetę z inną albo pójść spać. Oczywiście pewne minimum przyzwoitości, savoir–vivre’u należy zachować w takich stosunkach, nie żeby się zmakietowany mógł obrazić, nie powinien bo to jest jego czysto racjonalny ekstrakt, wyciąg, ale dla osobistej higieny umysłowej pewnych form obejścia wypad przestrzegać. Dobrze mieć na pokładzie taką psychotekę, ale nie zawadzi orientacja, jak to z nią jest właściwie. Na głupi rozum każda książka kucharska zawiera wszystkie informacje potrzebne, dajmy na to, do wypieku tortów orzechowych; jednakowoż torty, sporządzone według tego samego .przepisu przez dwie różne gospodynie są akurat tak niepodobne, jak Chopin, kiedy go gra Rubinstein i kiedy ja go gram. Przepis, choć zawiera wszystko, jest martwy i trzeba tchnąć weń życie, żeby rozkwitł. Masowe cukiernictwo, raz wreszcie trzeba to powiedzieć wyraźnie, stanowi formę płatnej prostytucji, a nie miłosnego oddania. Podejście do tortownicy musi być indywidualne, a nawet, powiedziałbym, natchnione poczuciem misji i dlatego tort, gdy oprócz świeżych orzechów weszły weń delikatne, świeże uczucia, zachowuje pod łyżeczką jakąś, powiedziałbym, dziewiczą intymność, jakby się dawał jeść po raz pierwszy na świecie. Otóż komputer–dyskuter to książka kucharska; formalnie biorąc zawiera wszystko, ale temu wszystkiemu na niczym nie zależy, temu wszystkiemu jest wszystko jedno, i dopiero makieta konkretnego człowieka robi z tych biernych złogów wiadomości duchowy użytek, czyli serwuje mądrość. Jednym słowem chodzi o styl. Zamówiłem sobie paru luminarzy luzanistyki, Bertranda Russella, Poppera, Feyerabenda, Finkelsteina, Szekspira oraz samego Einsteina. Przelot przez układ planetarny był, jak zwykle, dość zajmujący, więc tak wytyczyłem sobie drogę, by obejrzeć Marsa, do którego mam pewną słabość z dziecięctwa, stałem też u iluminatora mijając stare grzmotnę globy Saturna i Jowisza, bo zawsze sobie myślę, że wypadałoby chociaż na jednym postawić nogę, ale cóż, kiedy się idzie do muzeum, to nigdy przecież w rodzinnym mieście, po co, skoro można w każdej chwili, więc jedzie się w tym celu do jakichś Włoch, i to samo z tymi zresztą wcale efektownymi gratami. Odsądziwszy się dopiero na parę świetlnych miesięcy od Słońca i Ziemi razem ze Szwajcarią, gdzie sprawa Küssmich contra Tichy nie weszła jeszcze na wokandę i nieprędko wejdzie, rozważałem, co robić, a jest to materia tak delikatna, powiedziałbym nawet — przykra, żem jej nigdy dotychczas nie tknął jednym słowem. Cóż, trzeba to jednak nareszcie powiedzieć w sposób wyraźny: astronautyka pachnie kryminałem. Gdyby nie iluminatory, można by sobie doprawdy myśleć, że się dostało uczciwy wyrok, nie rok, nie dwa, lecz co najmniej dwudziestaka, i nie można nawet liczyć na przedwczesne zwolnienie dzięki dobremu sprawowaniu, ani na paczki od rodziny, ani na wizyty. Pomiędzy nawigacją transgalaktyczną a odsiadką była dawniej różnica widoma w braku ciążenia, teraz natomiast nie ma już pod względem praktycznym żadnej i nie dziwota, że są natury specjalnie predestynowane do takich podróży. Pomysł pewnego teoretyka, żeby rekrutować załogi kosmolotów z dożywotnich, po ziemskich zakładach karnych najwyższego stopnia izolacji, wcale nie był taki bezsensowny, jak mówiono. Czy stoisz, czy leżysz, czy kręcisz się pod sufitem, tkwisz w czterech ścianach, więc siedzisz, a to, że na zewnątrz zamiast murów i strażników jest wysoka próżnia, nie przynosi ulgi. Z najdoskonalszego więzienia można uciec, ale z rakiety zawieszonej między gwiazdami nigdzie się nie wymkniesz, l to jest ta ponura strona mej działalności, której dotąd nie tykałem. Per aspera ad astra, lecz bardziej prozaicznie — droga do gwiazd wiedzie przez długoletni wyrok. Zapewne — sam chciałem i chcę. Także i teraz drożyłem się w kolegium MSZ, oświadczyłem, że nie mam najmniejszej ochoty jechać, ale podkreślałem to, żeby im się nie poprzewracało w głowach, nie mogą mnie traktować jak chłopca na galaktyczne posyłki. Prawdę mówiąc jednak chciałem, bodajże od momentu, gdy przekroczyłem próg biblioteki. Gdy dobre stare słonko znikło, jakby się rozpuściło w czarnej zupie „nic”, poczułem znaną od dawna, bo tylekroć doświadczaną czczość i uznałem, że muszę od razu powziąć decyzję: spać albo skorzystać z dyskutera. Jednakowoż stuletni sen to nie fraszka. Wyrychtowałem wprawdzie co należy — ażeby budzik odezwał się o pięć milionów mil od Encji, jedzenia się przyoszczędzi, co ma swe znaczenie, zrobiłem też wielkie sprzątanie, choć wiem, że przez tyli czas wszystko i tak obrośnie brudem. Najgorsze jest zawsze przebudzenie. Nie znoszę wiechciowatej brody, włosów po kolana no i paznokci jak węże — zawsze szykuję gdzieś pod ręką nożyczki i maszynkę do strzyżenia, lecz zeszłym razem zapomniałem, gdzie, i pół rakiety musiałem przewrócić do góry nogami, plącząc się wciąż we własnej brodzie i klnąc na czym świat stoi, nim odnalazłem fryzjerskie przyrządy, bez których — kto by pomyślał? — astronautyka nie jest możliwa. Dobywając pościel z bieliźniarki zauważyłem, że prześcieradła są twarde jak z blachy — a przecież prosiłem dochodzącą, aby dopilnowała tego w pralni, i wściekły na nią, rozrywałem raczej, niż rozwijałem sklejone krochmalem płótna. Sprawdziłem też, czy aby nie ma u poszewek takich drucianych i obszywanych nicią guzików, które wytłaczają śpiącemu na policzkach wyraźne odciski, czego winien unikać każdy astronauta, bo po stuletnim śnie trzeba paradować później z fizjonomią całą w negatywach guzików, a obcogwiezdne istoty biorą je za integralną część ludzkiej twarzy. Przygotowując sobie różne wstrętne płyny do wypicia przed hibernacją, z wolna traciłem na nią ochotę. Po cóż w końcu wziąłem na pokład komputer z personalizacyjną przystawką i tylu skasetowanych sławnych mężów? Przyjrzałem się tym kasetom. Na każdej figurowało nazwisko a pod nim instrukcja obsługi oraz czerwony napis LIVE lub POST MORTEM. Oczywiście kaseta Szekspira nosiła hasło POST MORTEM, a Finkelsteina — LIVE, bo ten żył, a tamten nie, lecz jakie miało to znaczenie przy reprodukcji? Zajrzałem do książki obsługi personalizatora i dowiedziałem się, że osobowość zmarłych ekstrahuje się z ich dzieł zebranych, co sprawia między innymi, że wskrzeszeńcy nie mówią tak, jak mówili za życia, lecz jak pisali, a więc dajmy na to poeci — wyłącznie wierszem. Jak to w instrukcjach, było tam mnóstwo niezrozumiałych terminów fachowych i niejasności, w rodzaju uwagi, że im kto dawniej zmarł, tym jest mniej „pouczalny” i dlatego nie zaleca się rezurgować osób pradawnych nikomu z wyjątkiem historyków, bo nikt inny nie zdoła nawiązać z taką postacią konwersacji, chyba że się dysponuje eksplikatorem. Nie powiem, żeby to mi rozjaśniło w głowie, więc po krótkim namyśle włożyłem do komputera kasetę z Rupertem Trutti, licząc na to, że jako professor of computer science udzieli mi pożądanych wyjaśnień. Jakoż po naciśnięciu klawisza „GO” usłyszałem przyjemny baryton i usiadłszy, słuchałem go nieco zdziwiony, że wcale nie czekał na moje pytania, lecz sam mówi jak najęty.