Выбрать главу

— A gdzie pan sam plasujesz się na krzywej .rozkładu mądrości, lordzie Russell? — spytał ścichapęk Feyerabend.

— Obiektywnie mówiąc, wyżej od pana, ponieważ zrozumiałem wszystko, coś pan pisał, a pan tego, co ja pisałem, nie, w każdym razie pokręcił pan to mocno.

— Tak? Ale ja publikowałem po pana śmierci…

— Toteż czytałem już po skasetowaniu. Sporoś wziął pan ode mnie, w czym nie byłoby nic złego, ale trzeba się przyznawać do nauczycieli…

— Ponieważ występuję tu jako czysty duchowy ekstrakt — rzekł Feyerabend — zaznaczam, że mym słowom towarzyszy lekkie wzruszenie ramion i pobłażliwy uśmiech. Lord Russel zawsze usiłował odgryźć od placka filozoficznego większy kęs, niż mógł strawić.

— To jest z Quine’a — zimno wtrącił Russell.

— Trudno, abym podczepiał pod każdym wypowiedzianym słowem odnośniki bibliograficzne! — rzekł nieco poirytowanym głosem Feyerabend. — Lord Russell, który po śmierci rzeczywiście jest jeszcze mniej grzeczny, niż był za życia, nie daje mi dopowiedzieć do końca ara’ jednego zdania. Lord Russell nie tylko odgryzał więcej, niż mógł, ale rzucał się na ten placek z coraz to innej strony, jak gdyby ontologła ogólna była przekładańcem lub babką, z której należy wybierać tylko rodzynki…

— Einstein — odezwał się naraz głębokim od zamyślenia głosem Karl Popper — porównywał to raczej do deski aniżeli do babki. Powiadał, że głupcy szukają najcieńszego miejsca, żeby wywiercić w nim możliwie wiele dziur, geniusze natomiast biorą się do najtwardszych, sękatych calizn…

— Ta druga część to już jest od pana, lordzie Popper — zauważył kostycznie Feyerabend. — Całe szczęście, że w filozofii nie obowiązują rangi ani szarże, bo w przeciwnym razie, oskrzydlony przez dwóch lordów, musiałbym milczeć jak trusia. Moim zdaniem inteligencja i erudycja winny się równoważyć jak dwie szale wagi. Zbyt wielka erudycja ściąga za nogi mały rozumek na grząskie dno, a znów duch nie obciążony solidnymi ołowiankami wiadomości leci, dokąd mu się chce, przeważnie ku nieodpowiedzialnym fikcjom. Najważniejszy jest złoty środek. Nie uważam atoli za złoty środek taktyki, polegającej na wyłącznym cytowaniu siebie samego, i to jeszcze złośliwym, gdy ktoś zamiast wdać się w merytoryczną polemikę, podaje w odnośniku jedynie jakieś prastare szpargały, w których jakoby ongiś był guz owej kwestii poświęcił uwagę, po czym czytelnik winien zgromadzić Opera Omnia takiego autora, odsyłającego odsyłaczami gdzie raki zimują pierwej, nim weźmie się do lektury jego artykuliku. To jednak w dzisiejszych czasach przesada.

— Obawiam się, że Mr. Feyerabend przepija do mojego szanownego kolegi z Izby Lordów — rzekł Russell. — Coś było na rzeczy! Ale może już dość uszczypliwości ad personom? W tym zimnym kasetowym grobie rozmyślałem sporo o mej teorii typów. Można ją zastosować do ontołogii, a nie tylko do logiki. Istnieją predylekcje ontologiczne, podobnie jak istnieją predylekcje samcze. Ja osobiście zawsze wolałem blondynki, a problemy miałem stąd, że one nie zawsze mnie wolały. Mogą też istnieć różne TYPY poznania. Oczywiście mówię to jako makieta. Proponuję jednak używanie słowa „makiet”, ten makiet, ze względu na naszą płeć męską, jakkolwiek znajduje się ona już w plusquamperfectum.

— Makiet jak pakiet? — rzekł Feyerabend i wybuchnął śmiechem. Najpierw zachichotał ironicznie i lekko, potem wdał się w to na pół mocy, następnie jął rechotać, aż w głośnikach zatrzeszczało.

— Cóż tak śmiesznego dostrzegł pan w mojej małej propozycji terminologicznej? — spytał Russell.

— Ach nie — odparł Feyerabend jeszcze trochę się krztusząc — przypomniałem sobie po prostu pewną brunetkę, bo lord Russell…

— Panowie — rzekłem tonem łagodnej apostrofy — ośmielam się zwrócić waszą uwagę na to, że kasety kosztowały mnie ponad 9000 franków, i to szwajcarskich! Łaknę wtajemniczenia w najwyższe zjawiska bytu, chcę, abyście mi podali pomocną dłoń, oczywiście sposobem figuralnym, a choć nie dorównuję wam umysłowo, liczyłem na skutki wiekowego obcowania z takimi umysłami… a tymczasem, te blondynki i brunetki…

— Jeśli ktoś chce dokądś zajechać — rzekł Bertrand Russell — musi postarać się o dobre konie i zaprząc je do powozu jak należy. My atoli, panie Ticzi (tak wymawiał moje nazwisko), nigdzie pana nie dowieziemy, bo nie stanowimy zgodnego zaprzęgu. Każdy z nas ciągnął w filozofii w inną stronę… Jeżeli pan się więc chce czegoś dowiedzieć, proszę wyłączyć mych cennych kolegów.

Tu rozległ się chór oburzonych protestów. Przekrzyczałem wszystkich wołając, aby się wypowiedzieli w kwestii etykosfery encjańskiej. Na to się zgodzili.

— Być może — powiedział lord Russell — udało się tym ptasim synom sporządzić tę tak zwaną etykosferę, lecz jak drut na niebie wykonali w ten sposób indywidualne więzieńka, niewidzialne kaftany bezpieczeństwa w ogromnej ilości. Każde byle dostatecznie potężne dążenie ku szczęściu powszechnemu kończy się budowaniem kryminałów. Sama ta idea jest irracjonalną fatamorganą rozumu…

— Ja to zawsze twierdziłem — ozwał się silnym starczym głosem lord Popper. — Corruptio optimi pessima i tak dalej. Widmo stanów socjalnych jest jednoosiowe, rozpostarte między społeczeństwem zamkniętym i otwartym. Ekstremum lewe to tyrania totalitarna, czyli zarządzająca wszystkim co ludzkie, aż do treści piosenek w przedszkolach, ekstremum prawe zaś to anarchia. Demokracje mieszczą się mniej więcej pośrodku. Ci Encjanie usiłowali najwyraźniej połączyć te skrajności, żeby każdy mógł żyć w społeczności zarazem otwartej i zamkniętej i brykać jak chce, zamknięty w swoim niewidzialnym bąblu nieprzekraczalnych przykazań. Można by to nazwać tyrarchią, ale nic dobrego wyniknąć stąd nie mogło. Sądzę, że jest tam nawet więcej nieszczęścia niż gdziekolwiek indziej.

— Dlaczego, lordzie Popper? — spytałem.

— Dlatego, bo torturowany w państwie policyjnym może przynajmniej wierzyć, że gdyby przestano go torturować, zbudowałby z innymi szczęśliwy świat. Natomiast zapieszczany bezustannie pod zarządem państwowym przez tę tak zwaną synturę nie może nawet myślą uciec gdziekolwiek, bo już nie ma dokąd. Tylko pośrednie stany agregacji społecznej są znośne.

— A ja sądzę — rzekł Feyerabend — że gdzie nie ma law and order, wygrywają kły, łokcie i paznokcie, a gdzie jest law and order od powijaków do krematorium, nieszczęście musi być takie samo, tylko ma inny smak. Lord Popper ze swoją apologią otwartego społeczeństwa winien był zauważyć, że to jest grzeczna nazwa sytuacji, w której są duże i małe psy i wolno im na siebie szczekać, ale pożerać się nie. Jako dziecina zaczytywałem się w pięknych powiastkach o przyszłym świecie, w którym gospodynie domowe przekwalifikują się w docentki limnologii, dozorcy domowi w profesorów ogólnej teorii wszystkiego, a pozostali będą tworzyć ile wlezie, dzięki czemu zapanuje niesłychany rozkwit sztuk. Dziwne, jak wielu całkiem niegłupich ludzi wierzyło w takie brednie. Większość ludzi nie chce przecież wcale spędzić życia na zbieraniu starych muszli, i nie interesują ich żadne prócz klozetowych, a myśleć o ‘sprawach ostatecznych zaczynają po wizycie u lekarza, który na pytanie o diagnozę udziela wykrętnych odpowiedzi. Efekty totalnej automatyzacji muszą być nową edycją tak zwanej w średniowieczu Höllenfahrt. Różne drogi prowadzą do piekła. Niektóre są usłane różami i polane miodem. Społeczeństwo otwarte jest od zamkniętego tylko pod tym względem lepsze, że z pierwszego łatwiej uciec niż z drugiego. Inna rzecz, że nie wiadomo, dokąd uciekać. Alić zawsze milej mieć za sobą otwarte drzwi niż zakratowane i przybite gwoździami do futryny. Ja przynajmniej tak to odbieram.