— A czyż ja gdziekolwiek pisałem, że społeczeństwo otwarte to jakiś ideał? — obruszył się Popper na Feyerabenda. — Jako sceptyk stałem zawsze przy mniejszym złu.
— Szkoda, żeś się pan nie ograniczył do tego — rzekł Feyerabend — bo pańska koncepcja poznania naukowego jest nie do utrzymania, jakem to wykazał, zresztą ani pierwszy, ani ostatni.
— Sam Einstein przyznał mi rację — zaczął dotknięty do żywego Popper, lecz Feyerabend nie dał mu skończyć:
— O okolicznościach, w których Einstein przyznał panu rację, będąc człowiekiem gołębiej dobroci serca, pisał pan już, lordzie Popper, tyle razy, że wystarczy podanie odnośników. Jak mówił mi doktor Chippendale, Einstein miał wtedy migrenę i zażył znaczną ilość proszków na ból głowy, których otępiające działanie jest powszechnie znane.
Obrażony Popper zamilkł. Dłuższą ciszę przerwał wreszcie Russell.
— Mój czcigodny kolega filozoficzny z Izby Lordów miał nieszczęście urodzić się na filozofa systemowego w czasie, kiedy filozofii systemowej być już nie może. Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy, kolego Popper! Pan Feyerabend jest umiarkowanym ekstremistą anarchicznym w teorii poznania, ja jestem bezimperatywnym przeciwintuicyjnym kategorialistą w stylu analitycznym, a lord Popper to twórca paru bystrych konceptów, poza tym jednak niesynkategorematyczny odgrzewacz zneutralizowanych ontologicznie zrazów w sosie po Circulus Vindobonensis. Po tym kółku, w którym Wittgenstein świecił, świecił, aż przestał. Kółko zostało zawieszone na kołku. Przecież eklektyczny synkretyzm pism pana Poppera …
— Pan zmieniałeś poglądy częściej niż gacie! — krzyknął rozeźlony, wręcz wyprowadzony z socjostatycznej równowagi lord Popper.
— Lordzie Russell, co ci zostało z tych lat młodości pierwszej? „Principia Mathematica” wymęczone w trzech tomach przez lata. Otóż donoszę pośpiesznie, że Czuang Weng albo inny Ping Pong, bo ja nie mam pamięci do chińskich nazwisk, zaprogramował komputer tak, że wszystko, czego B. Russell dowiódł w sławetnych „Principiach”, maszyna wykonała w osiem minut, z przeciętną chyżością samobójcy, który rzucił się z dziewięćdziesiątego piętra na Jowiszu, gdzie, jak wiadomo, ciążenie jest tyle razy większe od ziemskiego, ile razy dochodząca pana Tichy pomyliła się w rachunkach z pralni na swą korzyść.
Te ostatnie słowa wydały mi się tak szokujące, żem uczynił znaczny wysiłek i rzeczywiście od razu otwarłem oczy. Najgorsze było to, że nie wiedziałem, w jakim momencie uległem senności, wstydziłem się jednak do tego przyznać. Bodaj jednak nie straciłem zbyt wiele, bo spierali się, choć nie aż tak, jak mi się przyśniło. Aby ich trochę rozruszać, wrzuciłem do dyskutera dwóch luzanistów, jeden zwał się Bionizy Rohren, a drugi Pierre Saumon, i pewno pod wpływem niejakiej drętwoty ducha, w którą wprawia człowieka długi pobyt w próżni, pomyślałem, że gdyby byli obaj jedną osobą indiańskiego .pochodzenia, to zwaliby się Ryczący Łosoś. Profesor Saumon okazał się cennym nabytkiem dla naszego zespołu jako znawca filozofii luzańskiej. Od XXII wieku jest to, wyjaśnił nam, filozofia podmiotowo relatywistyczna, a przedmiotowo stosowana. Inaczej mówiąc, podczas gdy na Ziemi podmiotem, a więc po prostu filozofem jest zawsze człowiek, na Encji filozofują też maszyny oraz zachmurzenie, albowiem pewne postaci bystrów, porywane wiatrami, łączą się na granicy troposfery w nadzwyczaj inteligentne cirrocumulusy i nimbostratusy, które nic lepszego nie mając do roboty, roztrząsają sens bytu. Czasy, w których działał Ax Titorax, obrazoburczy myśliciel, otoczony jeszcze na łożu śmierci przez wiernych uczniów i policję, minęły bezpowrotnie. Do przeszłości należą też problemy władzy takiej czy owakiej. Prawdziwe dylematy wyłaniają się dla filozofii dopiero, kiedy dobrobyt przybiera zatrważające rozmiary. Skoro rzeczy przykrych ma być coraz mniej, a miłych coraz więcej, to z logiczną koniecznością optimum pokrywa się z maksimum dóbr, swobód, uciech i rozrywek i z minimum zagrożeń, chorób i harówki. Minimum równa się zeru, a więc żadnej pracy, że żadnych chorób, żadnych zagrożeń, a maksimum jest tam, gdzie słodycz życia staje się niewyczerpalna. Tego z taką precyzją ustalonego optimum nikt jednak nie może wytrzymaj Gdzieś po drodze postęp obraca się we własne przeciwieństwo, ale nikt nie wie, gdzie. Na tym polega tak zwany paradoks Schlappenrocka i Kicksa. Profesor Röhren, zabierając głos .po swym koledze, wyjawił nam, że nie jest aż tak jak można by sądzić. W każdym społeczeństwie są tetrycy–retrycy, ciągnący wstecz do tak zwanych „dawnych dobrych czasów”, lecz nie ma powrotu do przeszłości. Etykosferę należy, wręcz odwrotnie, podnieść na nową wyżynę rozwoju. Na razie jest to tylko projekt rządowy, w opracowaniu Rac Entofilów. Idea przedstawia się dość prosto. Każde społeczeństwo odpowiada najlepiej ludziom jakiegoś konkretnego pokroju. Ludzie ci wcale nie muszą należeć do jego elity. Dzięki przyrodzonej naturze robią oni z zamiłowaniem to właśnie, co jest dla ich czasu doniosłe i możliwe. Będą to konkwistadorzy w epoce imperialnej ekspansji i będą to natury kupieckie, gdy ekspansja ta zawłaszczy dalekie terytoria. Mogą być uczeni, gdy prym wiedzie nauka. Duchowni, w czasach wojującego Kościoła. Są też ludzie, którym nie jest wygodnie w czasach spokojnych, którzy zresztą mogą o tym sami dobrze nie wiedzieć. Tacy potęgują się niejako podczas klęski powszechnej lub wojny. Są też poświętliwcy, żyjący niesieniem pomocy innym, i są abnegaci, którzy profitują od wyrzeczeń. Historia jest teatrem, a społeczności to zespoły aktorów, obsadzające role w granych sztukach, lecz żadna z tych sztuk, żadnego okresu dziejowego, nie daje pola do popisu wszystkim aktorom. Stworzeni na wielkich tragików nie mają nic do roboty w farsach, tak samo jak pancerni rycerze w kameralnych przedstawieniach mieszczańskich. Egalitaryzm to program życiowy, w którym wszyscy mają występować po równi i po trochu, i nikt nie może tam zagrać wielkiej romantycznej roli, bo nie ma na nią miejsca. Taki nieszczęśnik skazany jest na rywalizację w ilości zjedzonych jajek na twardo, jazdę na rowerze tyłem przy jednoczesnym wykonaniu scherza opus a–moll na skrzypcach lub podobne błazeństwa, poświadczające tylko rozziew między jego aspiracjami a skrzeczącą rzeczywistością.
Jednym słowem różne czasy preferują różne charaktery i w każdym znaczna część społeczności stanowi masowe tło dla wybrańców losu, boż jedynie czysty przypadek może sprawić, by właściwy temperament zeszedł się z właściwą dlań chwilą historyczną.
Można to powiedzieć też nieco inaczej. Świat, w którym jednostka o określonych własnościach ducha może rozwinąć je najświetniej, jest światem osobliwie dla niej przychylnym, ale nie ma tak uniwersalnej przychylności świata, która by satysfakcjonowała z tym samym natężeniem wszelkie rodzaje ludzkich natur. Możliwość taką stwarza dopiero utworzenie syntetycznego środowiska. Środowisko to może—okazywać poszczególnym ludziom taką przychylność (lecz za przychylność trzeba uznać przy pewnych naturach także swoisty opór świata, bo są też i stworzeni do walki z przeciwnościami), która została indywidualnie przykrajana i dopasowana. Środowisko będzie więc wyzwaniem rzuconym ryzykant spokojnym portem dla poczciwych łagodnisiów, nieznanym lądem dla natur odkrywczych, ukrytym skarbem dla romantycznych poszukiwaczy przygód, strefą poświęceń dla ofiarników, dla strategów polem bitewnym, obszarem mozołu d pracusiów i nie wiadomo tylko na razie, co ma taki świat robić dla natur nikczemnych, bo i tych nie brak. Bliższe rozpatrzenie zdradza, że istnieje ogromna ilość odcieni zarówno bohaterstwa jak tchórzostwa, ciekawości jak obojętności łaknienia walki jak łaknienia spokoju, i to samo dotyczy tak że nikczemności. Przychylne a zmyślne środowisko winno więc stać się krojczym materii życiowej i tak ją zszywać, żeby każdy otrzymał kondycję, która najlepiej mu odpowiada, Jedną tylko, ale przeraźliwą trudność należy pokonać, aby się tak stało, gdy wszystkie środki techniczne będą już gotowe jako środowisko, adaptujące się bezbłędnie do ludzkich natur. Oto każdy musi tam mieć poczucie zupełnej autentyczności bytowej. Nikt nie może uznać, że gra jak na scenie, więc tym samym może z niej w każdej chwili zejść. Że otaczają go specjalnie ku niemu zwrócone dekoracje. Jeśli to jest gra, a raczej system wielu gier, oferowanych przez środowisko jego mieszkańcom, musi to być gra bez apelacjii i przerw, śmiertelnie poważna jak życie, a nie umowna ja zabawa. Tym samym nikt z graczy nie powinien wyjść poza społeczną szachownicę, by spojrzeć na nią spoza jej obrębu. Wiedza o tym, co mu przeznaczone, musi pozostać dlań nie osiągalna, nikt nie śmie dostąpić układania reguł własnej gry czy gier dla innych ludzi, bo to są prerogatywy w takim sta nie rzeczy równe Bożym. Powstaje stąd stare jak świat pytanie, quis custodiet ipsos, custodes? Kto ma stać się ty Deus ex machina, który pilnuje aniołów stróżów poszczególnych ludzi i dba poprzez owych stróżów o tyleż sprawiedliwi co doskonałą optymizację Istnienia? Nieuchronnie zjawia się za każdą, najbardziej nawet pomysłową odpowiedzią na pytanie widmo kryptokracji i zmagania toczą się o jej wyeliminowanie, ażeby dystrybucja syntetycznych losów była całkowicie zdecentralizowana. Ten problem socjotechniczny w przełożeniu na ięzyk tradycyjnej religiologii oznacza rozruch panteizmu. Kryptokraty nie będzie można znaleźć tak, jak Boga, bo znajduje się wszędzie naraz. Lecz jeśliby się coś w tej prefabrykowanej harmonii popsuło, któż ją naprawi? A ponieważ ktoś winien ją też zaprojektować i skierować do produkcji, będzie ów osobnik albo ich zespół predestynowany do samozwańczego, jawnego albo gorzej jeszcze, tajnego zagrania Bożej roli w tym wszechprzedstawieniu. Na razie mówi się o wielofazowym przejściu od etykosfery zwyczajnej do tej kryptoprowidencyjnej. Poniekąd znów trochę jak w Biblii prabystry zrodzą bystry, bystry zrodzą bystrole, które dadzą początek następnym generacjom aż do stateczników–ostateczników równych samonaprawczą niezawodnością żywiołom Natury,il to będzie prawdziwa Kreacja Rekreacyjna wewnątrz Prakreacji Kosmicznej. Droga daleka, najeżona przeszkodami, lecz cel już widomy i optymiści sądzą, że za jakichś dwieście do trzystu lat paradyzacja Luzanii stanie się faktem dokonanym.