Выбрать главу

Pociąg rzeczywiście łomotał już na zwrotnicach i ukazał się dworzec. Profesor schował do teczki „Dzienniki gwiazdowe” i sięgając po narzutkę, rzekł z uśmiechem:

— Polityczne stosunki rozwijają się w Kosmosie od miliardów lat, ale nie można ich dostrzec nawet przez największą lunetę. Proszę o tym pomyśleć w wolnej chwili, a teraz — do zobaczenia, drogi panie Tiszy! Poznanie pana było dla mnie zaszczytem…

Wciąż jeszcze pod mocnym wrażeniem tego spotkania odszukałem przed budynkiem dworcowym czarnego mercedesa, w którym oczekiwał mnie Trürli. Wsiadając, wyciągnąłem doń rękę. Spojrzał na mnie, jakby nie wiedział, co to takiego wystaje mi z rękawa, po czym dotknął jej końcami palców. Choć szofer nie mógł nas słyszeć, bo siedział za szybą, mecenas zniżył głos, mówiąc:

— Pan Küssmich złożył zeznania…

— Przyznał się? To dobrze — palnąłem odruchowo i zrobiło mi się dość głupio, boż mówiłem do jego adwokata.

— Dla pana nie — rzucił lodowato.

— Jak proszę? .

— Przyznał się, że darowizna była ukartowana…

— Jak to — ukartowana…? Nie rozumiem.

— Lepiej będzie, jeśli omówimy to w moim biurze.

Zamilkliśmy w jadącym aucie. Byłem coraz bardziej zdziwiony jego zimnym zachowaniem, aż w adwokackim gabinecie wyszło szydło z worka.

— Panie Tichy — rzekł Trürli, siadłszy za biurkiem — zeznania doktora Küssmicha stworzyły zupełnie nową sytuację.

— Tak pan sądzi? Ponieważ zeznał nieprawdę? Zniesławił mnie? — Mecenas skrzywił się, jakby usłyszał coś nieprzyzwoitego.

— Znajduje się pan u adwokata, a nie na sali sądowej. Zniesławienie, no proszę! Panie Tichy, więc pan zamierza twierdzić, że pan doktor Küssmich ni z tego, ni z owego, ot, dla pana pięknych oczu podarował panu obiekt wartości 83 milionów franków szwajcarskich?

— O wartości nie było mowy… — wybełkotałem — i… i to pan przecież z tym do mnie przyszedł…

— Uczyniłem to, co zlecił mi mój mocodawca — powiedział Trürli. Jego oczy też były niebieskie, jak oczy profesora, lecz dużo mniej sympatyczne.

— Jak to… czy pan twierdzi, że tę darowiznę przekazywał mi pan w złej wierze?

— Moja wiara nie ma nic do rzeczy, należąc do sfery mej psyche, a ta nie wchodzi w rachubę prawną. Pan usiłuje zatem twierdzić, że przyjął pan od zupełnie nie znanego sobie człowieka osiemdziesiąt trzy miliony, bez wszelkich ukrytych myśli?

— Ależ co pan mi tu opowiada — zacząłem, rozeźlony, lecz podniesionym palcem wymierzył we mnie jak rewolwerem.

— Pozwoli pan, ale teraz ja mówię. Jeśliby się sąd i rekrutował z dziatwy szkolnej, to, być może, wziąłby za dobrą monetę pana zeznania, lecz tak przecież nie jest. Jakże, ktoś, o kim pan nawet nie słyszał, prezentuje panu 83 miliony, ponieważ jakoby z satysfakcją przeczytał kiedyś to, co pan zechciał napisać? l sąd ma dać temu wiarę?

Mecenas wyjął z kosztownej kasety papierosa i zapalił gól od stojącej przy kałamarzach złotej zapalniczki.

— Może pan wyjaśni mi, o co chodzi — rzekłem, sta rając się zewnętrznie zachować spokój. — Czego sobie życzy pan Küssmich? Czy pragnie mnie za towarzysza w celi więziennej?

— Doktor Küssmich zostanie oczyszczony ze wszystkich stawianych mu fałszywych zarzutów — rzekł mecenas Trürli, wydmuchując dym w moją stronę, jak to się czasem czyni, chcąc przegonić natrętnego insekta. — Obawiam się więc, że będzie pan w tej celi przebywał sam.

— Zaraz — nie mogłem się wciąż połapać — podarował mi zamek… po co? Czy teraz chce go z powrotem?

Adwokat z namaszczeniem skinął głową.

— Więc po diabła mi go dawał? Przecież nie prosiłem go, nie znałem — aaa… chciał go uchronić od zajęcia, od konfiskaty, tak?.

Adwokat ani drgnął, lecz mnie łuski spadły już z oczu..

— No — rzekłem wojowniczo — ale ja wciąż jednak go mam, jestem prawnym właścicielem…

— Nie sądzę, by to panu wiele przyniosło — obojętnie powiedział adwokat. — Niewiarygodność darowizny czyni akt jej sądowego obalenia fraszką.

— Rozumiem, dlatego Küssmich złożył te fałszywe zeznania… ale jeśli sąd da mu wiarę, beknie za to…

— Nie wiem, co pan pojmuje pod wyrażeniem „beknie” — rzekł Trürli. — Powództwo zmierzało do procesu od dawna. Wiedział o tym każdy, kto czyta gazety. Doktor Küssmich czuł się w sytuacji przymusowej, gdy pierwsza opinia biegłych wypadła na niekorzyść Milmilu. Pan wykorzystał tę jego chwilową słabość, to załamanie, wywołane troską o byt rodziny. Postąpił wbrew mej radzie, gdyż zapewniałem go, że prawda zwycięży i wygramy proces. Tak się też stanie. Tym samym nie dojdzie do obciążania majątku kosztami powództwa. Na wokandzie pozostanie to tylko, że pan, obcokrajowiec, usiłował się wzbogacić ha cudzym nieszczęściu.

— To jemu nic nie grozi? Choć przyznaje, że chciał się wykręcić darowizną od kosztów? Że myślał…

— Nikt nie może być ukarany za to, co sobie myślał.

— A więc i ja również!

— Pan nie tylko myślał, lecz i podpisał wiadomy dokument.

— Ale w dobrej wierze! Moja reputacja jest nieskazitelna! Mogę to udowodnić — urwałem, gdyż mecenas zmienił się na twarzy jak szczyty Alp o zachodzie słońca.

— A srebrne łyżeczki?!! — zagrzmiał, patrząc na mnie z nie ukrywaną pogardą.

Na tym zakończę relację z owej rozmowy. Adwokat, którego polecił mi profesor Gnuss, gdybym się zwrócił do niego o radę, nazywał się Sputnik Finkelstein. Był malutki, czarniawy i wesoły. Wysłuchał mojej historii aż do łyżeczek, potarł nos i rzekł:

— Niech się pan nie dziwi, że ja wciąż ruszam palcem po nosie, ale jak się przez dwadzieścia lat nosiło okulary, to nie można przestać od razu po nałożeniu szkieł kontaktowych. Pan mi podał treść przedstawienia, a ja panu podam autorów libretta. Küssmich wygra, bo się dogadał z Nestlem. Chodziło o złotą kawę. Pan nie słyszał o złotej kawie? To taki ekstrakt kawy, jak rozpuścić, wygląda całkiem jak złoto w filiżance.

— A w smaku?

— Taka sobie kawa. Ale to jest luka rynkowa — nikt na to jeszcze nie wpadł! Nowość! Pić samo złoto! Uważa pan? On im sprzątnął patent sprzed nosa, więc zrobili mu przykrość.

— A co z Milmilem? Jest szkodliwy, czy nie?

— Szkodliwe jest wszystko — rzekł kategorycznie mój obrońca. — Tam są endorfiny, wie pan, te związki, które organizm sam wytwarza w mózgu, przeciwbólowe, kojące, morfina jest do nich podobna. Tych endorfin jest w Milmilu tyle, co nic. Tyle, żeby można było o tym pisać w reklamach. Jedni lekarze mówią, że to złe, a inni, że dobre. Ewentualnie nieszkodliwe. Zresztą co to ma za znaczenie? W cywilnych sprawach decyduje konto bankowe, bo jak nie można wygrać, to można zaprocesować drugą stronę na śmierć. Prowadzę teraz taką sprawę o dopuszczenie do patentu na wehikuł czasu. Żeby można podróżować w przyszłość. Nazywa się chronorch. W te i we w te — uważa pan? Dwaj doktorzy z bardzo przyzwoitego uniwersytetu, nazwijmy ich przez dyskrecję Traefe i doktor Kosher, wynaleźli to razem. Nie chcą im tego opatentować, bo nie działa tak, jak opiewa ich opis.

— Chronorch? — spytałem rozciekawiony, zapominając o Milmilu i łyżeczkach. — Czy może mi pan powiedzieć coś więcej?

— Dlaczego nie? To się wzięło z teorii Einsteina, jak zresztą inne nieszczęścia też. Na przyspieszających ciałach czas płynie wolniej. Wie pan o tym? Pewno, że pan wie… Oni wpadli na myśl, żeby nie trzeba było nigdzie lecieć, wystarczy, kiedy ciało porusza się bardzo prędko na miejscu. Raz w jedną stronę, a raz w drugą. Przy dostatecznej prędkości tych drgań czas zaczyna płynąć wolniej. To jest zasada. Niestety, nic nie może wytrzymać tych drgań, wszystko się rozlatuje. Na atomy. Można, owszem, posyłać w przyszłość te atomy, ale nic więcej. Pośle pan jajko — przyjdzie fosfor, węgiel, i z czego tam jeszcze składa się jajko. Człowiek może się też tylko w proszku dobrać do przyszłości. Dlatego urząd patentowy odmawia im patentu, a oni się boją, że im ktoś ukradnie pomysł, zanim wymyślą sposób przeciwko tej trzęsionce. Taka sprawa. Trudna, ale ja właśnie lubię trudne. Więc wróćmy do naszych baranów. Nestle dogadał się z Küssmichem i podzielą się tą kawą. Matki i dziatki nie będą dłużej finansowane. Biegli przestaną być pewni swego. Küssmich darował panu zamek, żeby zrobić, powiedzmy, demonstrację siły. Że mu nic nie zrobią. Rodzinie darować, przepisać tytuł własności — to zbyt przejrzyste. Potrzebny był obcokrajowiec, zasłużony, ale — powiem tak — kontrowersyjnie. Pan się nie obrazi? Żeby można było, w razie jednej potrzeby, dowodzić: proszę, było komu dawać, należało się, a w razie innej potrzeby dowodzić: proszę, zostałem zwiedziony pozorami, były srebrne łyżeczki oraz inne rzeczy też. Tak by to rozgrywano przeciwko panu. Pan pytał maklera o dom! Pan im pasował jak ulał, żaden niebieski ptak, ale, za pozwoleniem, dlaczego pan się zgodził brać ten zamek razem z tymi skrzyniami? To prawdziwy gwóźdź do trumny, te skrzynie…