Выбрать главу

— Chciałbym, żeby pan Küssmich zapamiętał mnie na długo — rzekłem po namyśle.

Adwokat spojrzał na mnie z dezaprobatą.

— Pan myśli o nim najpierw, nie o sobie? Sprawiedliwe, ale niepraktyczne. Proponuję, żeby pan mi zostawił linę. Mecenas Finkelstein zaprze się i będzie ciągnął, ile się da. A pan może tymczasem wyjechać na wakacje. Trzy miesiące musi pan tak czy owak przeczekać.

— Wie pan co — rzekłem naraz, poruszony nową myślą — czy ten chronorch już jest gotowy? Działa? Bo można by posłać większą ilość różnych atomów tam, gdzie Küssmich będzie wytwarzał tę złotą kawę. Na przykład sadzę, krzem, siarkę…

Adwokat roześmiał się głośno.

— O, to profesor miał rację, mówiąc, że pan nie byle kto. Pan ma słuszność — to może być bardzo groźna broń. Ale wie pan, jak każdy interes, zemsta musi mieć górną granicę kosztów. Żeby posłać parę deko atomów na pół roku wprzód, trzeba elektryczności za milion franków…

— Wobec tego zostawiam panu mój zamek i honor, mecenasie — powiedziałem wstając. Jeszcze się śmiał, gdy zamknąłem za sobą drzwi.

II. Instytut Maszyn Dziejowych

Mecenas Finkelstein przekonał mnie. Zemsta nie była możliwa. Jest to jedna z większych słodyczy życia, zwłaszcza, jak mówią eksperci, na zimno, bo wtedy najlepiej smakuje. Któż nie ma osobistych wrogów, dla których powstrzymuje się od folgowania szkodliwym namiętnościom, żeby doczekać w pełnym zdrowiu właściwej chwili? Niejedno mógłbym o tym powiedzieć, bo z natury rzeczy kosmonautyka daje masę czasu do rozmyślań. Pewien człowiek, którego nazwiska nie wymienię, nie chcąc go uwiecznić, włożył się cały w pomiatanie mym dziełem. Wiedziałem, wracając z Kasjopei, że spotkam go na oficjalnym bankiecie, i obmyślałem różne warianty tego spotkania. Oczywiście podszedłby do mnie z wyciągniętą ręką, a ja mógłbym poprosić, żeby mi wyznał, czy jest łotrem, czy kretynem, bo kretynom podaję rękę, lecz łotrom nigdy. Było to jednak jakieś zbyt operetkowe, wręcz liche. Odrzucałem wariant po wariancie, ażeby usłyszeć po wylądowaniu ze zgrozą, że wszystko na nic. On zmienił zdanie i wynosił mnie już pod niebiosa.

Küssmichowi też nic nie mogłem zrobić. Postanowiłem więc, że odtąd przestaje dla mnie istnieć. Znikł rzeczywiście, lecz tylko z mej jawy. W sennych koszmarach ofiarowywał mi jachty, pałace, zbiornikowce pełne Milmilu i stosy brylantów. Musiałem kluczyć umykając przed hordą jego adwokatów, którzy dopadłszy, mnie w ciemnym zaułku, napychali mi kieszenie srebrnymi łyżeczkami. Obawiałem się, skazany na trzy miesiące ciężkiego pobytu w Szwajcarii, że zmarnieję. W nocy Küssmich, a w dzień parki jak zegarki, błyszczące tablice banków jak ze złota, ceduły i bieżące kursy w „Neue Zürcher”. Unikałem na spacerach pewnej ulicy, bo mi powiedziano, że pod, asfaltem znajdują się wbite między rury kanalizacyjne trezory ze złotem, gdyż nie mieściły się już w podziemiu i bank wrył się pod bruk. Na szczęście wspomniałem zaproszenie profesora Gnussa. To mnie uratowało. Instytut znajdował się za miastem. W jego szklanych ścianach odbijało się niebo i obłoki. Widoczny z daleka, górował nad rozległym parkiem. Za sztachetami o kształcie włóczni z pozłacanymi ostrzami grzał się w słońcu żywopłot. Z portierni zatelefonowałem do głównego gmachu. Pojechałem dalej i zaparkowałem pod wielkimi kasztanami przy basenie, po którym pływały senne łabędzie. Nie lubię tych głupich bydląt i nie rozumiem, czemu tylu zdolnych ludzi, zwłaszcza artystów, dało się nabrać na ich wygięte szyje.

Hall Instytutu był ogromny. Miał w sobie coś świątynnego, może brało się to z ciszy i z marmurów, w których strop odbijał się aluzją do nawy kościelnej. Ujrzałem z dala profesora, jak wychodził z windy, uśmiechając się na moje przywitanie. Tak się zaczęła uwertura jednej z najważniejszych mych wypraw, ale nie mogłem o tym wiedzieć, idąc na jakimś wysokim piętrze za moim przewodnikiem i mijając po drodze techników w białych kitlach, bezszelestnie toczących się na siodełkach montażowych wózków. Mimo dnia płonęły na przemian ciepłe i zimne świetlówki, jakby na znak, że biegnący tu czas nie jest zależny od ziemskiego. W ogromnym gabinecie profesor przedstawił mi kilkunastu współpracowników. Byli to kierownicy poszczególnych wydziałów IMD. Nie chcąc wystawiać na szwank mojej skromności, przywitali mnie z szacunkiem, lecz bez uniżenia. Było to pełne intelektualnego blasku grono świetnych głów. Nie spamiętałem niestety wszystkich. Wiem, że Wydziałem Kosmologii Finansowej nie zawiadywał doktor de Volaille, bo zwał się inaczej, ale nie potrafię się dokopać w pamięci właściwego nazwiska. W każdym razie brzmiało podobnie. Ale też nie znam się na finansach. Inaczej z fizyką. Nad tym wydziałem stał romański Szwajcar, docent Bourre de Calance; bodaj 49% jego ludzi było wariatami. Zawistnicy — gdyż idea okazała się genialna — mówili, że de Calance sam jest wariatem. Jakby na takiej wyżynie intelektu mogło to mieć jakiekolwiek znaczenie. Choćby wziąć ostatnich kilka pomysłów jego ludzi. Skoro nie można się przemieszczać w czasie, należy przesuwać czas. Jeśli energia nie chce płynąć pomiędzy równocieplnymi miejscami, to trzeba ją do tego zmusić, robiąc dziury. Stąd wzięły się entrony, inwersory i rewersory oraz wykopalistyka, czyli pogłębiarki dołków w strukturze czasoprzestrzeni, aż coś trzaśnie — i ta bez wątpienia wariacka idea zapoczątkowała nową erę w fizyce. Na razie nikt nie wiedział, jak to robić, lecz wdrożeniami praktycznymi mało kto się zajmował w Instytucie, boż cały był zwrócony w daleką przyszłość. Bourre de Calance był w każdym razie pełen najlepszych nadziei. Oczywiście nie byle postrzelony fizyk mógł znaleźć u niego etat. Nie wystarczyło zwariować na nieciekawym tle prywatnym, lecz na tle najtwardszych orzechów fizyki. Zresztą pomysł pochodził jeszcze od Nielsa Bohra, który powiedział raz, że w nowożytnej fizyce zwyczajne koncepty już nie wystarczą — potrzeba szalonych. Prawą ręką de Calance’a był doktor Douberman, a lewą — mały Behr Nardiner. A może na odwrót. To on (lecz znów nie pamiętam, który) udowodnił matematycznie możliwość przekształcania się kwarków w akwarki, a tych — w akwaria. W naszym Wszechświecie nie jest to możliwe, ale w innych niechybnie tak, i tym samym teoria wykroczyła poza granice naszego Uniwersum. Prawie pewien jestem natomiast, że to Holender Douberman powiedział mi ni z tego, ni z owego, jak niewłaściwej metaforyki używa Kościół, posługując się pastoralnymi, czyli pasterskimi wyobrażeniami jagniąt i owieczek, albowiem jagnięta są do wbijania na rożen, a z baranów robi się szaszłyki. Zapewne de Calance miał ze swoim zespołem pewne problemy. Poza tym marzył o zdobyciu choć ze dwóch zwariowanych laureatów Nobla, lecz niestety wszyscy żyjący byli na razie normalni. Ci jego naukowcy zachowywali się w swym stanie bardzo logicznie, powiedziałbym aż za bardzo, mając za nic wszelkie towarzyskie konwenanse, gdy szło o istotę rzeczy. Ot, mam do dziś na łydce ślad zębów doktora Drousse’a, który ugryzł mnie, nie w jakimś szale, a tylko chcąc, bym sobie lepiej zapamiętał jego nową teorię spinów, czyli krętów, które nie są ani lewe, ani prawe, lecz trzecie. Rzeczywiście dopiął swego, bo dokładnie to zapamiętałem.

Muszę jednak wprowadzić jakiś porządek w te bujne wspomnienia. Sercem Instytutu były olbrzymie maszyny dziejowe, zwane też dziejopiśnicami, a poszczególne oddziały łączyły się z nimi dośrodkowo. Wydziałem Ontologicznych Błędów i Wypaczeń zawiadywał Yonder Knack, tyczkowaty Amerykanin urodzony z Islandki i Eskimosa; do powstania tego wydziału nikt nie oceniał należycie wagi mylnych wyobrażeń, które decydują o postępowaniu istot rozumnych. Gdym wszedł po raz pierwszy do laboratorium przemysłowej seksualistyki, myślałem, że jestem w muzeum starych maszyn parowych czy pomp Jamesa Watta, bo się wszystko sapiąc poruszało tam i z powrotem, ale była to zwykła wzorcownia maszyn stupracyjnych, prymitywnych kopulatryc; sprowadzano je z różnych państw dla normalizacji i komparatystyki konwergencyjnej. Postumenty japońskie były z laki, malowane w kwiecie kwitnących wiśni. Niemieckie czysto funkcjonalne, bez żadnych ozdóbek, ich głowice bezszelestnie posuwały się w lśniących oliwą łożach, zaś specjaliści Knacka ekstropolowali z nich już następne generacje kopulatryc. Na ścianach widniały barwne wykresy tumescencji i detumescencji, jako też krzywe nasycenia orgiastycznego i szczytowania. Wszystko bardzo ciekawe, w tym wydziale panowała jednak atmosfera przygnębienia, bo już było wiadomo, że hipotezę o uniwersalizmie ziemskiej erotyki obalił plon obcogwiezdnych rekonesansów. Doktor Fabelhaft, autor teorii rosnących rozziewów pomiędzy aktami miłości i płodzeniem potomności (jest to tak zwana teoria dywergencji kopulacyjno–prokreacyjnej), pił, jak mi powiedzieli jego koledzy na umór, bo opracował już parametry tego rozwodzenia dla wszystkich społeczności biologicznych naszej Galaktyki, z uwzględnieniem Obłoków Magellana, aż tu dyrektor zlecił mu przekazanie całej dokumentacji Wydziałowi Błędów i Wypaczeń. Dlatego nie mogłem poznać go osobiście; stronił od ludzi.