Natomiast Wydział Teologii Nieziemskich rozkwitał. Mimo mikrominiaturyzacji i umieszczenia tylko skrótowych danych o teodyceach w pojemnikach pamięci rtęciowej w zagęszczeniu 107 sanktorów na, milimetr sześcienny, mówiło się o przeniesieniu tego wydziału do osobnych zabudowań, a przecież ta elektroniczna kartoteka wiar ważyła już prawie 150 ton. Było to bardzo dziwne wrażenie, stać przed olbrzymim blokiem zakutej w stal pamięci, gdzie jak w lśniącym grobowcu spoczywały tysiączne religie Kosmosu.
Zacny asystent profesora, magister Denkdoch, oprowadził mnie najpierw po wszystkich wydziałach (lecz nie wymienię. ani cząstki), abym mógł sobie uzmysłowić, jakimi rzekami wiadomości żywią się centralne dziejopiśnice. Wciąż jeszcze nie pojmowałem ich przeznaczenia, lecz z porady Denkdocha nie stawiałem pytań.
Jak na taki instytut, obiad, który zjadłem w stołówce, był raczej skromny, benkdoch wyjaśnił mi, że ostatnio znów im obcięto fundusze. Za to z moją edukacją nie było żartów. Odwiedziny straciły wrychle kurtuazyjny charakter, choć nawet mi się nie śniło, jaki zamysł przyświecał profesorowi, gdy dał mi swój telefon. Po południu Denkdoch zaproponował mi partyjkę szachów. Przyniosłem więc mój komputerek, który zostawiłem w aucie, i posadziło się go przy szachownicy przeciw jednemu z najmniejszych terminali Instytutu, a my, nie marnując czasu, poszliśmy do dyrektorskiego gabinetu, gdzie zaczęło się moje wtajemniczenie w arkana IMD.
Teraz to już pobladłe wspomnienia, lecz wtedy porządnie się nacierpiałem. Najpierw wprowadzili mnie w pragmatykę służbową MSZ, dla którego pracowali. Coś z tego obiło mi się bodaj o uszy, ale póki się dało, omijałem tę sferę urzędowania we Wszechświecie, aż przyszła kryska na Matyska, o tym, co się dzieje w ościennych konstelacjach, nic nie wiadomo, wiadomo najwyżej, co się działo pod tą czy tamtą ciemną gwiazdą X lat temu, pod bytność naszych wysłanników. Rzecz jasna, .badacze nie mogą podróżować sami, jako osoby politycznie nieodpowiedzialne. Towarzyszą im więc pełnomocnicy kompetentnego resortu. Wracając z delegacji, urzędnicy składają raporty i z tych raportów robi się wyciąg do programowania dziejopiśnic, czyli komputerów, naśladujących odnośną historię planetarną. Jakże jednak opierać politykę na wnioskach z pradawnych zaszłości? Kontakty radiowe nie wystarczą, a zresztą radio sięga do najbliższej gwiazdy po wielu latach. Mówiąc zwyczajnie, dziejopiśnica ma się domyślać dalszego ciągu tej zaziemskiej historii, w którą została wycelowana. Mniejsza o kłótnie badaczy, co byli na miejscu, chociaż skądinąd wiadomo, że jeszcze się nie zdarzyło, aby zdołali uzgodnić swój ekspedycyjny raport. Dość wspomnieć, że Amerykanie włożyli miliardy w rozstrzygnięcie palącego pytania o życie na Marsie, posłali tam swe ładowniki i orbitery, opracowywali przetelegrafowane na Ziemię materiały przez wiele miesięcy, po czym okazało się, że wprawdzie wszystko wiadomo, lecz w kwestii co właściwie, uczeni nie mogli się pogodzić. A przecież szło tylko o to, czy tam są w piasku jakieś bakterie, czy nie. Drobnoustroje, które albo są, albo ich nie ma, które nic nie mówią, więc tym samym nie mogą też opowiadać niestworzonych rzeczy, do czego rozumne istoty są nagminnie zdolne i czynią z tej umiejętności inteligentny użytek. Co gorsza, ktokolwiek wraca na Ziemię, przybywa z beznadziejnie przestarzałym materiałem, toż wiek minie, nim przedłoży Emeszetowi sprawozdanie, i na tę dyplomatyczną stronę teorii Einsteina nie ma rady. Dyplomacja tak jak i polityka muszą być w Kosmosie relatywistyczne. Dziejopiśnice programuje się danymi planetologii, fizyki, chemii, jako też ościennej historii; pochłaniają one setki takich dopływów, a następna kontrolna ekspedycja ujawnia fiasko tej roboty. Jak dotąd żadna dziejopiśnica ani raz nie utrafiła w sedno. Bają niemożliwie, zresztą nie dziwota, pamiętacie, jak trafne były domysły futurologów, choć zajmowali się tym, co pod nosem i za drzwiami. Z drugiej strony nie wolno opuścić rąk; politykę prowadzi się nie dlatego, że tak się komuś podoba, ale dlatego, że się musi. Toteż MSZ musi opierać polityczne rozeznanie na zespołach dziejopiśnic, a Instytut już uruchamia ich dalsze agregaty. Działają one z rozrzutem, bo tworzą sprzeczne wersje tej dalekiej gwiazdowej historii. Perspektywy nie są wesołe. Na Galaktykę przypada do dziewięciuset cywilizacji, z którymi należy utrzymywać stosunki dyplomatyczne, taka jest aktualna ocena, ile jest Galaktyk, nikt nie wie dokładnie, ale co najmniej sto miliardów. Daje to pewne wyobrażenie o trudnościach obiektywnych, jakie stoją przed Ministerstwem Spraw Zaziemskich, a pociecha stąd, że zwyczajna wymiana not z bardziej odległymi układami trwałaby około dwu miliardów lat, nie jest wielka, gdyż są też położone bliżej i należy wiedzieć, czego się po nich spodziewać. Magister Wuterich z komórki autopredykcyjnej IMD, zajmującej się przepowiadaniem przyszłego rozwoju MSZ, ustalił, że jeśli rozwój kosmopolityki pójdzie oczekiwanym trybem, to do stupięćdziesieciu lat każdy Ziemianin będzie co najmniej konsulem honorowym, jeśli nie ambasadorem pełnomocnym, a wszystkie drukarnie naszej planety będą tłoczyły wyłącznie papiery akredytacyjne. Wprawdzie zlikwidowałoby to z kretesem niebezpieczeństwo przeludnienia, lecz stworzyłoby nowe. Toż by się pusto zaczęło robić po miastach, a i sam MSZ miałby problemy z kompletowaniem kadr.
Przez pierwszy miesiąc dzień za dniem udawałem się do dyspozytorni dziejowtórowej w Instytucie i niby student słuchałem wykładów. Dowiedziałem się, że myśmy tego prochu nie wynaleźli, byli już tacy przed nami w niebie. Polityka to ma do siebie, że wsysa w swoją orbitę wszystko, co nią przez jakiś wstępny czas może i nie było. Pod obcymi słońcami też mają swoje MSZ–ty, z miejscowymi dziejownicami, i toczy się wyścig kosmiczny o ich optymizację. Im kto trafniej odgaduje dalszą historię innoplanetarną, tym lepiej na tym wychodzi. Toteż symulacja nie jest tylko źródłem poznania, lecz bronią polityczną, albowiem niektóre wersje własnej historii tamci produkują wyłącznie na eksport, i pewno nam też przyjdzie to robić na kosmiczny użytek. Co zresztą, zauważył raz przy mnie złośliwy profesor Mavericks z Wydziału Dziejów Ziemskich, nie będzie wymagało ani specjalnych zachodów, ani nakładów, dość będzie bowiem emitować podręczniki szkolne historii, wydawane aktualnie w licznych państwach pod naszym słońcem. Gdy są to fantazje skromne, zwie się je zresztą nie żadnym kłamstwem, lecz patriotyzmem lokalnym.