Rozpłakała się.
– Jak długo istnieje magia, nic nie jest naprawdę.
Lecz zaraz potem Duilio objął ją i jego ramiona były prawdziwe.
– To nie jest twoje miejsce, Sirocco, ta martwa wyspa na morzu z zakrzepłej krwi gigantów. Ale jeśli pragniesz wyspy, zbuduję ją dla ciebie pośrodku morza. Isola di Tutti Venti, gdzie będą się krzyżowały wszystkie wichry ziemi. I wzniosę na niej pałac z kryształu, wokół zaś zawsze będą kwitły róże. Jeśli tylko się zgodzisz. Bo tutaj nie możesz zostać. To miejsce śmierci, a żadne z nas nie jest jeszcze martwe. Czy pozwolisz, żebym cię zabrał?
– Tak. – Skinęła głową, bo czuła się zmęczona, a to była ostatnia wyspa na końcu świata. – Zabierz mnie.
Duilio przywołał serafa o sześciu skrzydłach i posadził ją przed sobą na grzbiecie demona. Lecz kiedy odlatywali z Isola delia Fine del Mondo, Sirocco myślała o młodzieńcu, którym kiedyś był Alhardo di Brionia. O chłopcu, który stanął nad brzegiem zatoki i postanowił zbudować tam miasto, piękniejsze od wszystkich innych, i nadać mu kształt swojej mocy.
Cała reszta jest legendą, najpotężniejszą spośród legend Półwyspu – o magu, który przywołał z morskiego dna wyspę i zakotwiczył ją własną krwią głęboko w trzewiach ziemi, a także o jego pani, której pieśni uśmierzały gniew demonów.
Armie Duilia po trzykroć przetoczyły się przez Półwysep, zagarniając ziemie od Monti Serpillini po południowy kraniec Arcipelago delia Rugiada Rossa, aż wreszcie nie zostało nic do podbicia, bo wszystkie czterdzieści miast uznało jego władzę. Wprawdzie wojny nie ustały, lecz żadna z nich nie dosięgła Isola di Tutti Venti, której brzegów strzegły wszystkie demony wichrów i gdzie w pałacu utkanym z górskiego kryształu, powietrza i demonów, mieszkała Sirocco.
Isola di Tutti Venti była ślubnym podarunkiem od Duilia: demony miały pozostać zaklęte w jej skałach aż po kres wieków. Cała reszta – pałac z górskiego kryształu, ogród, w którym przez cały rok nie przestawały kwitnąć róże, i przystań, gdzie ani czarownik, ani rybak nie mógł postawić stopy bez zgody Duilia – również była prawdziwa. Tak bardzo prawdziwa, jak mogą być rzeczy stworzone magią.
Sirocco była już dojrzałą kobietą, kiedy powiła pierwsze dziecko. Duilio długo zwlekał, lękając się o jej życie – krew magów jest tak potężna, że nierzadko rozrywa naczynie, w którym ją zamknięto. Tuż przed połogiem Sirocco poprosiła męża, aby pozwolił jej odpłynąć, bo chciała urodzić na stałym lądzie, z dala od morza, demonów wichrów i zwodniczej magii. Duilio ugiął się, choć szemrano, że zanadto ulega kobiecie i dla jej kaprysu naraża oboje, matkę i dziecko. Jednak Sirocco postawiła na swoim. Odeszła do klasztoru szarych mniszek, które wyrzekają się wszelkiej magii. Poród był trudny i trwał wiele godzin, lecz o świcie Sirocco urodziła syna o oczach błękitnych jak morze. Legenda mówi, że nad sklepieniem konwentu krążyły rozjuszone wichry Duilia, a ona śpiewała do nich nawet wówczas, gdy skurcze rozrywały jej ciało.
Legenda mówi też, że tylko ona przeczuła kres wyspy.
Pewnej wiosny, tam, gdzie niegdyś rozciągało się księstwo Brionii, wybuchło powstanie. Nie było w tym nic dziwnego, gdyż w dziedzinie Alharda nigdy nie pogodzono się z panowaniem jego mordercy. Nawet w czterdzieści lat po śmierci księcia.
Bunt przygasł, nim trawy zazieleniły się na dobre, stłumiony przez demony, które przebiegły wybrzeże w siwych biczach kurzawy, wodnej piany i pyłu. Spiskowcy rozproszyli się po Costa dei Gabbiani. Część wyłapano w nadbrzeżnych miastach, część zaś ukryła się głęboko w podziemnych grotach. Żaden ze schwytanych nie umiał zdradzić imienia przywódcy buntu, po prostu umierali, gdy tortura stawała się zbyt dotkliwa. Duilio upatrywał w tym zaklęcia jednego z magów-wygnańców, którzy dla zysku pętali pomniejsze demony i sprzedawali ich usługi.
Pozornie wszystko było po staremu. O świcie żony rybaków chrapliwymi głosami zachwalały połów na targowisku u bramy, jaskółki wiły gniazda u kapiteli pałacowych kolumn i osły pod wieczór ryczały przeraźliwie od strony pastwiska. Jesienią zaś winorośl obrodziła jak nigdy wcześniej, aż gałęzie przyginały się do ziemi pod ciężarem owoców. Jednak były znaki, zaszyfrowane w locie rybitw, szumie morza i szarej siatce blizn na rajskich jabłkach w pałacowym ogrodzie. Coś się zmieniło głęboko we wnętrzu Półwyspu. Niewidoczne ze skał Isola di Tutti Venti, coś dojrzewało z wolna jak nagrzane słońcem, słodkie od soku winne grona.
A kiedy nadszedł czas zbioru winorośli, Sirocco wysłała z wyspy łódź, ukształtowaną z magii i drewna w postać łabędzia, i wyszeptała nad nią pojedyncze imię.
Ercole przybył w siedem dni później. Nikt nie wie, dlaczego to uczynił.
Duilia nie było na wyspie i Sirocco sama wyszła do przystani. Stała na nabrzeżu w spłowiałej lazurowej sukni i z odkrytą głową, kiedy łódź sunęła pewnie pomiędzy rzędami skałek ostrych jak dziób drapieżnego ptaka.
– Demon przyniósł mi zaproszenie. – Ercole przyklęknął na mokrych kamieniach nabrzeża i podniósł do ust jej dłoń. – Wiesz, kim jestem.
– Wiem. – Dała znak, aby powstał. – Chodźmy.
W tamtych czasach włosy Sirocco były już jak srebrna przędza, a twarz porysowała pajęczyna zmarszczek. Duilio miał dość mocy, aby spleść ją z demonem i zachować nietkniętą, dokładnie taką, jaką zobaczył pierwszy raz w Golfo delle Spinarello, czterdzieści lat temu. I niewielu rozumiało, dlaczego pozwolił Sirocco postarzeć się, jak gdyby była żoną pastucha kóz. Niewielu też wiedziało, że to ona nie zgodziła się, aby wlał magię w jej ciało. Choćby najmniejszą kropelkę.
Wciąż była wysoka i smukła jak gałąź leszczyny i nic nie zaćmiło błękitu w jej oczach. Nawet śmierć najstarszego z synów, rozszarpanego przez Cynacefalitów podczas buntu jednego z nadmorskich miast. I mówiono później, że kiedy szła pomiędzy krzewami róż o białych kwiatach, a ptaki odpowiadały jej śpiewem spomiędzy gałęzi migdałowców, wydała się Ercole najpiękniejszą kobietą świata.
Co oczywiście nie było prawdą. Nigdy nie jest.
Aż po zmrok siedzieli pod migdałowcami, które dawno przekwitły, a podmuchy jesiennych wichrów odarły je z resztek liści. Nie mówili wiele. Służebne przyniosły wino, chleb, oliwki i ostry kozi ser. Wreszcie Sirocco zaczęła grać – najpierw na giternie, potem na wioli, pasterskiej syrindzie, na końcu zaś na flecie. Jego głos owijał się wokół drzew jak cienka srebrna nitka. Grała długo. Kiedy odjęła ustnik od warg, księżyc w pełni wisiał wysoko na niebie, a jego światło zmieniało oczy Sirocco w dwie tafle żywego srebra.
– Posłałam po ciebie, ponieważ mam życzenie – powiedziała.
Ercole był wtedy niewiele starszy od chłopców, którzy pasali kozy na wyschłych zboczach gór i próbowali ujeżdżać białe dzikie konie na pustkowiu, którym po upadku Brionii stała się północna część Costa dei Gabbiani. Niewiele starszy niż jej syn, kiedy wichry uniosły go bezpowrotnie z przystani. I miał w oczach tę samą błękitną magię, która trawiła Duilia.
– Jeśli tylko będę mógł je spełnić.
– Chciałabym, żebyś oszczędził moje róże.
Ercole zacisnął palce na różanej gałęzi. Kolce przecięły skórę i kilka kropel krwi spłynęło na ziemię.
– Róże są prawdziwe. – Sirocco potrząsnęła głową. – Nie potrzebują krwi, tylko obietnicy.
– To nie z powodu róż – odparł cicho. – Ale masz moją obietnicę. Ja też mam życzenie. Czy zagrasz dla mnie raz jeszcze, zanim odprowadzisz mnie do przystani?
– Co mam zagrać?
– Jest taka pieśń, którą grano tylko jeden raz. – Ercole podniósł głowę i błękit w jego oczach pociemniał, stał się niemal czarny. – Pieśń o mieście, które roztopiło się jak śnieg w promieniach słońca.
Sirocco zastygła z na wpół uniesionym fletem. Jej twarz była nieruchoma i blada od księżycowego światła, tylko wargi zadrżały nieznacznie. Niezdarnie, jak ślepiec, ułożyła palce. Pierwszy dźwięk był cichy, niemal niesłyszalny, jakby zabrakło jej tchu. I zaraz stłumiła go nocna bryza, najczulszy ze strażników wyspy. Wicher poderwał się znad rozgrzanych skał, rozgarnął łany szorstkiej trawy, potargał różane pędy. Białe płatki zawirowały w powietrzu. Nim opadły na ziemię, flet przebił się przez szum bryzy w pierwszych taktach melodii, która także była legendą i której nie słyszano na Półwyspie od czterdziestu lat. Od upadku Brionii, miasta marmurowych kopuł, katedr strzelistych jak modlitwa i skrzydlatych lwów, z których każdy był serafem, zaklętym w kształt posągu z żółtego kamienia.