Przycisnął jej dłoń do piersi i poczuła miarowe bicie serca, prawdziwego, wciąż prawdziwego. Był zbyt młody, by zwrócić się ku demonowi i połączyć krew z jego mocą, ale wiedziała, że to także przyjdzie wcześniej czy później, bo magowie w końcu ulegają demonom. Również najlepsi z nich.
– To się nie zdarzy, dziecko – odparła szeptem. – Nie ufałam magii nawet wówczas, kiedy byłam młoda i wystarczająco szalona, by wierzyć, że miłość może nas ocalić. Dlaczego teraz miałabym jej zaufać?
– Ponieważ poszłaś za Duiliem i byłaś szczęśliwa.
– Ale wówczas miałam jeszcze nadzieję, że można uciec przed czarodziejem. Teraz wiem, że nie da się tego dokonać.
– Mogę cię zatrzymać.
– Żeby mieć obok jeszcze jednego demona? – Uśmiechnęła się niemal czule. – Nie sądzę, żebyś właśnie tego chciał, Ercole. Czekałam, żeby ci podziękować za róże.
– Dlatego że on nie żyje?
– Dlatego że obiecałam go odnaleźć, a pomimo wszelkiej magii, rozpaczy i śmierci należy wierzyć, iż niektóre rzeczy są naprawdę. Pamiętaj o mnie. – Delikatnie cofnęła rękę i zrobiła krok do tyłu.
Mówiono później, że demony wichru pochwyciły ją i uniosły, zanim sięgnęła morza.
Ercole, który odnalazł ją na poszarpanych skałkach i zakopał głęboko w korzeniach róż zasadzonych jej własną ręką, nigdy nie opowiedział, co naprawdę zdarzyło się tamtej nocy na Isola di Tutti Venti. Coś jednak musiało się wydarzyć, bo o poranku demony wichrów zbiegły się na nowo i otoczyły wyspę ciasnym pierścieniem, kryjąc ją przed wzrokiem żeglarzy. Być może naciął własny przegub nożami, które niegdyś należały do Duilia, i wlał magię w różane krzewy, gdyż każdego roku róże w ogrodach Sirocco rozkwitają białymi kwiatami. Nikt jednak nie cieszy się ich widokiem i nikt nie potrafi odnaleźć zaklętej wyspy. A w pierwszą wiosenną pełnię dziewczęta ze wszystkich księstw Półwyspu rzucają w morze białe róże na pamiątkę kobiety, która panowała nad demonami i która na koniec zdołała uciec przed czarodziejem.
Choć wcale nie wiadomo, czy tak właśnie było.
Zaćmienie serca
Każdego dnia o zmierzchu cień cytadeli ogarniał Brionię. Smuga mroku pełzła po kamiennych ulicach, od Porta dei Leoni w dół po zboczu góry. Najpierw pochłaniała ogrody wokół Palazzo Ducale, smukłe przęsła akweduktu i cyklopowe mury, co otaczały miasto jak potężny wąż o skórze ze złocistego kamienia. Później opadała na pałace możnych i świątynie, na place, gdzie o brzasku kobiety spotykały się u studni, i domki biedoty, stłoczone ciasno wokół murów, rzemieślnicze warsztaty, szpitale, oberże. Kiedy dzwon zawieszony na wielkiej, czterograniastej wieży Monastero delle Zodiaco uderzał po raz siódmy, pasmo ciemności wspinało się na próg domu Arachne i jej matka odkładała nici.
– Godzina demonów – mawiała, zamykając okiennice, gdzie za dnia piętrzyły się wielobarwne sterty jej kobierców, gobelinów i haftów. – Czas kłaść się do snu, Arachne.
Ale dziewczynka już biegła w górę Kamiennymi Schodkami, przeskakując po kilka stopni, aby cień cytadeli nie zdołał jej doścignąć. Mrok napełniał ją grozą – wiedziała, że jest utkany z oddechu demonów, które przed wiekiem zaklęto w kształt góry. Kamień był tylko osnową i wpleciono w nią niezliczone ciemne nici duchów, ściągniętych przez maga z wysoka, sponad księżyca. Tym właśnie zajmowali się magowie. Tworzyli gobeliny z demonów, powietrza, ognia, wody i ziemi. Czasami zaś, jeśli byli wystarczająco potężni, mogli utkać z magii całe miasto i tak też powstała Brionia.
Cień cytadeli ścigał Arachne, gdy wspinała się krętą uliczką aż do podnóża Beluardo dei Gufi, gdzie było przejście na mury miejskie. Strażnik bardzo dobrze znał drobną, rozczochraną córkę Despiny, hafciarki. Uchylał, więc lśniącą korsekę i pozwalał Arachne przemknąć się jeszcze dalej, wąskim przejściem aż na machikułę. Tam, w najwyższym miejscu miasta, mogła wreszcie przystanąć i spojrzeć w dół. Kiedy obracała głowę w stronę portu, widziała na falach złote odbicie zachodzącego słońca. Przez chwilę czuła jedynie niezmierzoną ulgę, że świat wciąż istnieje i nie został bez reszty pożarty przez cień cytadeli i demony góry.
Każdego wieczoru Arachne miała nadzieję, że coś się wydarzy, złamie zaklęcie i ciemność nie zdoła jej dosięgnąć.
Stała przy blankach, wyciętych w kształt jaskółczego ogona, i wpatrywała się w gasnące słońce. Mrok tymczasem wzbierał u jej stóp jak przypalona oliwa, podnosił się do kolan, gęstniał wokół ramion, chłodnymi pasmami sięgał aż do gardła. Gdy wreszcie zamykał się nad jej głową, cała Brionia, po najdalsze modyliony murów, wtapiała się w taflę nocy i aż do świtu miała należeć do demonów.
Arachne przywierała do chłodnych cegieł krenelaża, ślepa w ciemności. Bała się zrobić choćby krok. Stała jak skamieniała, póki na schodach Beluardo dei Gufi nie rozległy się szybkie znajome stąpnięcia. Yanni, jej brat. Rzucała się ku niemu na oślep, z wyciągniętymi rękami, jak gdyby skakała ze skały w morską głębię. Ale Yanni chwytał ją pewnie i sadzał sobie na ramieniu.
– Matka da ci w skórę – przestrzegał. – A jutro zamknie cię w domu i każe czesać wełnę, aż palce będą ci krwawić.
Jednak o zmierzchu Arachne znów udawało się wymknąć. Była cichym, posłusznym dzieckiem, lecz każdego dnia uciekała z domu, by stanąć na blankach i patrzeć, jak cień cytadeli maga pożera powoli miasto. Nie umiała się powstrzymać.
Matka Arachne przypłynęła do Brionii wiele lat temu. Duł ostry, wschodni wiatr, a łodzie były zapełnione po brzegi. Kobiety w ciemnych chustach przyciskały do piersi dzieci, zbyt zmęczone, by płakać. Mężczyźni – żylaści, spaleni słońcem rybacy z wysp po drugiej stronie morza – wiosłowali, w milczeniu zmagając się z wichrem. Nie zapuszczali się na połów równie głęboko, nie znali tej części wybrzeża i nie wiedzieli, gdzie cisną ich fale. Ale płynęli już bardzo długo pod rozpalonym słońcem i nie mieli, dokąd wracać. Parli, więc naprzód nawet wówczas, gdy kolejne łodzie wpadały na ostre skały i znikały w rozbryzgach piany.
Minęło dużo czasu, nim matka opowiedziała Arachne o odległych górzystych wyspach, gdzie nie sięga władza magów z Półwyspu ani moc ich demonów. Despina mówiła spokojnie, jakby cały żal wypalił się w niej na morzu. Wyspy broniły się – tak długo, jak garść rybaków może zmagać się z imperium. Jednak w ślad za żołnierzami nadeszli bosonodzy, szaleni mnisi w skórach wielbłądów. Kiedy zaczęli krzyżować ludzi z wiosek na wielkich drewnianych kołach, rybacy wsiedli na łodzie i odbili od brzegu. Kierowali się na wschód. Wiedzieli, że tam właśnie rozciąga się Półwysep, skąd ich przodkowie zbiegli niegdyś spod władzy książąt-magów.
Tylko nieliczni ocalali wpłynęli na spokojne wody zatoki. Despina pierwsza rozpoznała przystań. Podniosła się w łodzi i wyciągnęła rękę ku miastu, które z wolna zanurzało się w mrok.
– Brionia – powiedziała cicho. – Miasto demonów.
Nie powędrowała jednak dalej, choć wielu z rybaków tak uczyniło, bo bali się osiedlić pod bokiem najpotężniejszego z magów Półwyspu. Owinęła Arachne płatem sukna, zawiesiła ją sobie na piersi i z Yannim, uczepionym spódnicy, weszła o zmierzchu do Lido di Capra, wąskiego przesmyku, który pomiędzy dwoma pasmami murów prowadził w górę, do miasta. Kobiety u studni powiedziały jej, jak znaleźć dom Tulli, hafciarki.
– Czego tu szukacie?
Tulla zamykała właśnie okiennice warsztatu. Była surową, wyschniętą ze starości kobietą. Mierzyła obcych nieprzychylnym spojrzeniem.
– Będę potrzebowała domu dla siebie i moich dzieci – rzekła spokojnie Despina.
Hafciarka zaniosła się ochrypłym śmiechem.
– A czym mi zapłacisz za gościnę? Złotem, diamentami czy kadzidłem?
– Pracą – odparła wyspiarka.
Tulla niecierpliwie zacisnęła wargi.
– Nie potrzebuję służącej. Idź swoją drogą, kobieto. Despina bez słowa położyła na progu niemowlę i odrzuciła z ramion wełnianą opończę. Suknię miała prostą, z bladoniebieskiej materii, porwanej teraz i poplamionej słoną wodą. Ale rąbek spódnicy, rękawy i gorset suto ozdobiono purpurą – nici były barwione w krwi ślimaków, które żyją po drugiej stronie morza i są cenniejsze od złota.