Arachne zmarszczyła brwi. Tego nie było w zabawach dzieci ani w opowieściach Gennara, który, jeśli wypił wystarczająco wiele wina, sadzał ją sobie na kolanach i snuł stare baśnie.
– Z północy nadbiegł etezje i porwał najstarszego syna Sirocco wysoko w góry, gdzie nie żyje nikt, prócz dzikich kozic. Znad wschodniego krańca morza podniosła się laventera, która wypełnia żagle rybaków, i zabrała średniego z synów na morze, na jedną z owych zaklętych wysp pośrodku oceanu, dokąd nigdy nie docierają żeglarze. Na końcu znad pustyni przyfrunął sirocco, jej imiennik, i uniósł najmłodszego z synów Duilia daleko na północ, na obcy brzeg. – Despina podniosła powieki i spojrzała na córkę. – I on właśnie był twoim pradziadem.
Dziewczynka podskoczyła, jakby Yanni zacisnął w ciemności mokre palce wokół jej kostki. Kiedy była całkiem mała, brat zaczajał się pod łóżkiem i godzinami czekał, aż we śnie wystawi stopę spod wełnianej kołdry. Arachne uwielbiała, gdy ją straszył.
Ale Despina nigdy nie przyłączała się do podobnych zabaw. Arachne nie rozumiała, po co teraz wymyśliła tę przerażającą historię.
– To nieprawda? – odważyła się zapytać. – To tylko taka opowieść, mamo?
Hafciarka potrząsnęła głową. W milczeniu mierzyła córkę spojrzeniem fiołkowych oczu, niepodobnych do żadnych innych w całej Brionii. Z początku sporo mężczyzn przychodziło do warsztatu z powodu tych oczu. Jednak Despina, nieodmiennie okryta ciężkim, wdowim welonem, z jednaką uprzejmością odpowiadała, że jej mąż Merigo został na morzu. W końcu przestali przychodzić. Nawet w Brionii niewiele dało się poradzić na nierozważny upór kobiet.
– Cała reszta jest kłamstwem – odpowiedziała wreszcie hafciarka. – Tylko ta opowieść jest prawdziwa.
W wirydarzu rozległ się głośniejszy wybuch śmiechu. Zapewne Gennaro osuszył już dzban i niedługo Yanni będzie musiał go odprowadzić do domu. Arachne wydawało się, że ostatnimi czasy mistrz pije coraz więcej. Kilka razy widziała go, jak w samym środku dnia śpi na ulicy, w podcieniach kamienicy albo oparty o brzeg miejskiej sadzawki. Jednak ani matka, ani Yanni nie wspominali o tym ani słowem.
– Sirocco nie była stregą. Nie była także demonem splecionym ze śmiertelnym człowiekiem ani żadnym innym złem, ściągniętym przez magów z wysokiego nieba. I rzuciła się w morze z najwyższej skały Isola di Tutti Venti, aby Ercole jej nie pochwycił.
Arachne milczała, mnąc w palcach zakrwawioną szmatkę. Była pewna, że opowieść jest prawdziwa – Despina nie miała zwyczaju kłamać. Dziewczynka nie wiedziała jednak, co zrobić z tą straszliwą, nieprawdopodobną prawdą.
– Zdołała jednak ocalić swoich synów. Ich oczy były błękitne od magii, a cały Półwysep stanowił ich dziedzictwo. Wtedy i teraz. Dopóki któryś z nich nie wróci, aby przepędzić samozwańczych magów i odebrać swoją własność.
Z głębi ogródka dał się słyszeć nagły łoskot, trzask rozbijanego dzbana i stłumione przekleństwa. Mistrz Gennaro najwyraźniej nie zamierzał przespać u nich wieczornego żaru, bo podniósł się i człapał ku kuchni, podpierany przez rudowłosego syna hafciarki.
– Czy Yanni…? – zapytała dziewczynka.
Despina drgnęła, jakby ocknęła się ze snu.
– Cicho! – Pochwyciła Arachne za ramiona i potrząsnęła mocno. – Obiecaj, że nigdy nie będziesz o tym mówić. Z nikim. Nawet z Yannim. Obiecaj mi na śmierć Meriga!
Arachne przeraziła się jeszcze bardziej. Matka nigdy nie wspominała o ojcu.
– Obiecuję – zdołała wykrztusić, zanim Yanni wtoczył się do izby, niemal niosąc siwowłosego malarza.
– Odprowadzę mistrza – rzucił chłopiec przez ramię, a Gennaro zawtórował mu niezrozumiałym bełkotem.
– Dobrze. – Despina podniosła się i wygładziła suknię. – Ale nie spóźnij się na wieczerzę.
– A co się stało z atlasem nieba? – zapytała Arachne, kiedy w Vicolo delle Tessitrici ucichły już ciężkie kroki mistrza.
– Tego nikt nie wie – rzekła sucho matka i zaczęła trzaskać przy kuchni garnkami na znak, że rozmowa skończona.
Wieczorem Arachne znów patrzyła z blanków Beluardo dei Gufi na morze. Jednak, kiedy cień sięgnął jej stóp, odwróciła się ku cytadeli maga, która na szczycie góry wznosiła się ponad miastem jak olbrzymie, mroczne gniazdo drapieżnego ptaka. I pierwszy raz ciemność wydała się jej mniej przerażająca.
– Nie bój się – powiedział Yanni, kiedy wreszcie zdołał ją odnaleźć. – Nigdy cię nie zostawię samej.
– Nie boję się – odparła i była to prawda, choć brat roześmiał się tylko i nie uwierzył.
Jednak tamtego wieczoru Arachne naprawdę nie czuła lęku i postanowiła zawrzeć z Brionią krótki rozejm. Ostatecznie było to jej miasto i miało kiedyś należeć do Yanniego – oraz do niej.
Przez następne trzy lata mistrz Gennaro rozpił się do reszty. Nigdy nie był szczególnie biegły w swej sztuce. Książę od lat nie zapraszał go do cytadeli, ale teraz stary malarz nie dostawał już zleceń w domach wielkich rodów ani nawet w mieszczańskich kamienicach. Z rzadka udało mu się wykonać krotochwilne malowidło na ścianie gospody, bo oberżyści wiedzieli, że będzie ich kosztował kilka dzbanów rozcieńczonego wina, zeschłe podpłomyki i odrobinę oliwy do maczania chleba. Zazwyczaj jednak siedział w lupanarze i kreślił węglem na sosnowej desce wizerunki ladacznic, a one śmiały się i rzucały mu resztki ze stołu, jak oswojonej małpce.
Bottega rozsypała się. Najzdolniejsi z uczniów przystali do innych mistrzów, reszta rozbiegła się po Półwyspie w poszukiwaniu zajęcia. Tylko Yanni został przy Gennarze – wprawdzie powszechnie uważano, że hafciarka Despina jest zacną, uczciwą kobietą, ale żaden inny malarz nie chciał wziąć do terminu jej rudowłosego syna. W Brionii nigdy nie ufano obcym. Teraz zaś po mieście krążyły słuchy, że jeden z południowych magów szykuje bunt przeciwko ich księciu, więc ludzie podejrzliwie patrzyli na przybyszów. Owszem, w porcie znalazłby się zapewne zdesperowany cieśla czy bednarz, który nająłby do terminu chłopaka wdowy, bo Yanni był silny i odziedziczył po matce zręczne palce. Ale nie takiej przyszłości chciała dla niego Despina. I nie takiego mistrza potrzebował Yanni.
Coraz częściej chłopak znikał na całe dnie. Nie mówił, dokąd idzie. Zakradał się do domu po zmroku, w poplamionej tunice, cuchnąc winem. Arachne słyszała, jak obija się w kuchni o sprzęty, trzaska misami, wygrzebuje z garnków resztki wieczerzy. W końcu walił się na posłanie w swojej izdebce nad warsztatem i spał aż do południa. A następnego dnia znów wymykał się z domu, zanim Despina zdołała go zapytać, dokąd chodzi.
Jednak tamtego dnia wrócił wcześniej.
Arachne siedziała przy oknie, wyszywając na paśmie lnianego sukna czarne konie, które zdobiły herb Arnolfinich. Matka powierzała jej czasami pomniejsze roboty, a tym razem zamówienie było naprawdę znaczące: najmłodsza z córek Arnolfinich miała za dwa tygodnie wstąpić do klasztoru szarych mniszek, zatem jej ojciec postanowił obstalować wyprawę odpowiednią dla godności rodziny.
Warsztat był zamknięty, jak co roku w rocznicę dnia, kiedy przypłynęli do Brionii. Despina siedziała w mrocznym kącie izby, bo kaganek zgasł wiele godzin temu, przy stole zasłanym kawałkami barwnych materii, zwojami nici, drewnianymi ramami, kłębami wełny. Od rana nie odezwała się ani słowem. Być może rozmyślała o domu, pozostawionym po drugiej stronie morza, albo o mężu, który nigdy nie przybył do Brionii. Arachne nie śmiała jej zagadnąć. Matka nie była rozmowna, a tego dnia wydawała się jeszcze odleglejsza niż zwykle.
Dziewczyna pracowała w milczeniu. Czasami tylko zerkała znad ściegu ku matce, ale myślami była zupełnie gdzie indziej – przy synu Crescenza. Chłopak zaczepił ją wczoraj u studni i zaprosił na zabawę przed oberżą. Jeszcze zeszłej jesieni żaden chłopiec z Vicolo delle Tessitrici nie oglądał się za rudowłosą córką hafciarki. Jednak przez zimę Arachne wystrzeliła w górę jak młody pęd i nabrała kształtów. Miała prawie czternaście lat. Stosowny wiek, aby włożyć długą suknię i tańczyć aż do późnej nocy na placu oświetlonym setką lampionów, a może nawet pozwolić się ukradkiem pocałować synowi strzecharza.