Выбрать главу

Małżonka strzecharza zwlekała dłużej niż inne. Kiedy wreszcie zostały same, zatrzymała się przed Arachne, która na progu warsztatu żegnała żałobniczki.

– Masz pojęcie, głupia, ile było warte to sukno? – wysyczała. – Więcej niż cały ten nędzny kram. Twoja matka wiedziała, co czyni, gdy wyhaftowała je w tajemnicy i ukryła. Książę kazałby jej uciąć głowę za podobną zbrodnię, choć była tylko obłąkaną starą kobietą. – Spojrzała ze złością na Arachne.

Dziewczyna nie odezwała się jednak ani słowem. Nie zamierzała zdradzić żonie strzecharza, kto wyhaftował chustę.

Kobieta zacisnęła usta. Milczenie gniewało ją jeszcze bardziej.

– Widać jednak nie dość obłąkaną – podjęła – aby nie rozumieć, że heretycy z południa za nic mają książęce zakazy i zapłacą szczerym złotem za podobną szmatę choćby po to, aby zadrwić z Severa i jego mocy. Ale omyliła się. Książę dojrzałby zdradę i kazałby twoją matkę ukamienować, jak się czyni ze stregą i jak się jej z dawna należało.

– Zdecyduj się – odezwała się cicho Arachne – co cię bardziej boli. Czy to, że tyle dobra zgnije wraz z moją matką w ziemi, czy też, że Severo nie ukamienuje jej, gdyż użyła nici w kolorze moich oczu.

Tamta wzdrygnęła się jak po uderzeniu, jej policzki nabiegły krwią. Zdołała się jednak opanować.

– Milcz, bezwstydna dziewko! – syknęła przez zaciśnięte zęby. – Nie myśl, że pozwolę, aby mój syn poślubił stregę. Jesteś szalona jak twoja matka i bezużyteczna jak chwast. A bezużyteczny chwast należy rzucić w ogień. Skończysz w płomieniach. I będziesz w nich płonąć przez całą wieczność! – Po czym splunęła jej pod nogi i wyszła pospiesznie, zbierając spódnice.

Arachne zamknęła za nią i na chwilę przycisnęła czoło do chłodnego, gładko ociosanego drewna drzwi.

– Ma rację – odezwał się ktoś tuż za nią.

Podskoczyła, odwracając się gwałtownie.

Stara Gallinetta wpatrywała się w nią badawczo, kołysząc głową i mrużąc dziwne, kocie ślepia. Jak zwykle, strega nosiła burą, połataną opończę, a pasma skołtunionych siwych włosów opadały jej na ramiona.

– Ma rację – powtórzyła starucha. – Oszalałaś, dziewczyno. Złamałaś zakaz księcia. I zamierzasz jeszcze więcej uczynić.

Wzrok Arachne mimowolnie pomknął ku skrzyni: na jej dnie spoczywał modlitewnik.

– Jesteś głupia! – Strega prychnęła jak kot. – Nie zdołasz zabić Severa. Nie tym sposobem.

Naciągnęła głębiej kaptur i minęła oniemiałą Arachne. Jeszcze przez moment drewniane chodaki stregi stukotały głucho na bruku Vicolo delle Tessitrici. Kocury wtórowały im wrzaskami z bram i ciemnych załomów murów.

* * *

Nikt więcej nie nagabywał Arachne o chustę, w której pochowano jej matkę, ani o haft koloru ultramaryny. Jednak żona strzecharza musiała rozmówić się z synem, gdyż ten nie pojawił się już pod warsztatem hafciarki. Dziewczyna właściwie nie odczuła jego braku. Nie nęciły jej gwarne ulice Brionii. Owszem, grzecznie mówiła z matronami, kiedy zamawiały stołowe płótna albo wyprawy dla córek. Wyszywała złotą nicią paradne kaftany rajców z magistratu. Spotkał ją nawet ten zaszczyt, że dwóch zakapturzonych bosonogich mnichów z Monastero delle Zodiaco stanęło przed jej warsztatem, aby obstalować nową szatę dla cudownego obrazu, który był największym skarbem klasztoru. Ale najszczęśliwsza czuła się dopiero o zmierzchu, kiedy mogła zamknąć drzwi, zatrzasnąć okiennice i otworzyć modlitewnik matki.

Ani spostrzegła, jak minęła zima. Zamówień było tak wiele, że niemal nie wychodziła z domu. Najęła dziewczynę, aby codziennie rano przynosiła wodę i sprawunki z rynku. Za dnia Arachne stała przy krośnie albo wyszywała, nocą zaś czytała modlitwy z brewiarza matki. Wreszcie znała na pamięć każdą literę. Otworzyła metalową skrzynkę, gdzie Despina trzymała monety z wizerunkiem Severa, przeliczyła je starannie. Odsunęła na bok cztery denary i położyła je w glinianej miseczce, gdzie spoczywała garść miedziaków, które wydzielała służącej na chleb, ser, oliwę do kaganka i suszone figi. Pozostałe monety zsypała do skórzanej sakiewki. Okręciła się w gruby wełniany płaszcz i wyszła na ulicę.

Słońce było wciąż blade, powietrze chłodne, ale pachniało wiosną, a po mroku warsztatu mrużyła oczy od bladego światła poranka. Przeszła Vicolo delle Tessitrici. Pozdrowiła sąsiadki, które rozwieszały pranie na sznurach przeciągniętych nad ulicą. Zamieniła kilka słów ze starą Cettiną, która przycupnęła na niskim stołeczku na progu warsztatu syna, cieśli Fantina. Potem ruszyła dalej poprzez dzielnicę rzemieślników, rozciągającą się pomiędzy Porta dei Ferraii i Monastero dello Zodiaco.

Zmierzała ku Lido di Capra, gdzie gnieździła się miejska biedota. Uliczki stawały się coraz węższe i bardziej zaniedbane. Kamienne warsztaty rzemieślników zniknęły, ustąpiwszy miejsca chatynkom, skleconym naprędce z drewna i chrustu. Lido di Capra należała do księcia. Wąski przesmyk pomiędzy dwoma murami łączył miasto z portem i Severo nie pozwalał w nim wznosić kamiennych budowli ani niczego, co utrudniłoby obronę Lido w razie ataku nieprzyjaciela. Czasy były jednak spokojne i niepostrzeżenie na owym małym kawałku ziemi wyrosło osiedle nędzarzy.

Właśnie tutaj gnieździli się przybysze z innych miast Półwyspu, jeśli nie stać ich było na wynajęcie pokoiku w jednej z czynszowych kamienic w wysokim mieście. W niepozornych szopkach handlowano towarami wykradzionymi ze statków w porcie i wybijano fałszywe monety z wizerunkami obcych książąt – bo nikt nie ośmielał się podrabiać denarów Severa. Z chatek, ruder i ziemianek wypełzały gromadki obdartych dzieci i ziewając, ciągnęły ku lepszym dzielnicom w poszukiwaniu jałmużny albo okazji do kradzieży. Kiedy mijały Arachne, oglądały się na nią ciekawie, ale nie próbowały jej okraść ani ubliżyć.

Wbrew pozorom, Lido di Capra była najbezpieczniejszą dzielnicą Brionii. Przed kilkoma laty pewien nieroztropny rzezimieszek poderżnął tu gardło mnichowi z książęcej capelli. Krew jeszcze dobrze nie skrzepła, kiedy mag pchnął ku Lido demony ognia. Płomienisty podmuch w jednej chwili ogarnął drewniane chatki, bosonogie dzieciaki, handlarzy starzyzną, przemytników, fałszerzy, sparszywiałe szare kundelki i kozy wypasane pomiędzy ruderami. Spłonęło wszystko, co znajdowało się pomiędzy dwoma pasmami murów. Aż do gołej ziemi. Ale ogień nie osmalił nawet kit na morionach strażników, co z wysokości murów przyglądali się pożodze.

Odtąd obcy był bezpieczny w Lido di Capra, choćby spacerował w środku nocy z sakiewką pełną złota u pasa. Owszem, złodzieje obserwowali go z dala i gdy tylko zszedł do portu, podrzynali mu gardło, zanim zdążył przełknąć ślinę. Ale nie u siebie. Nie w Lido.

Arachne chwyciła za ramię jednego z bosonogich urwisów, którzy bawili się w błocie obok przeciekającej cysterny na deszczówkę.

– Którędy do Kulawego Tuillia?

Chłopiec popatrzył na nią spode łba. Arachne wcisnęła mu brudne palce miedziany pieniążek.

– Tamtędy – pokazał prześwit pomiędzy dwiema niskimi szopami; ich koślawe, przegniłe dachy niemal się stykały. – Aż do samego muru. Oddzielny budynek. Mech na dachu – dodał, a potem szarpnął się mocniej i już go nie było.

Kulawy Tuillio nie otworzył, choć głośno stukała w drzwi kawałkiem suchej gałęzi, zawieszonej na sznurku jako kołatka. Wreszcie weszła do środka, zdecydowana poczekać na gospodarza. W szopie było ciemno, a drzwi zamknęły się same za jej plecami. Z początku nic nie widziała. Zrobiła kilka kroków naprzód i otoczyła ją woń ziół, spalonej oliwy, mysich odchodów i zepsutego sera. Wyciągnęła przed siebie ręce i na oślep natrafiła na jakiś pierzasty, wilgotny przedmiot. Cofnęła się gwałtownie, uderzając plecami w wysoką skrzynię. Tuż nad jej głową coś zaszurało i z piskiem umknęło. Podskoczyła mimowolnie. Z dachu posypało się na nią próchno i drobne gałązki.