Rozpłakała się wreszcie ze złości i rozczarowania. Nic tu nie było. Tylko garść głupich formuł wykradzionych pomniejszym magom, aby stworzyć magiczną kołatkę albo kajdany, których nie rozerwie nawet najsilniejszy niewolnik.
Ale nie był to atlas nieba, przed wiekiem ocalony przez Sirocco z Isola di Tutti Venti. Nawet nie jego marna kopia.
Nie umiała teraz zgadnąć, dlaczego sądziła, że pierwsza księga, znaleziona u drobnego lichwiarza, będzie tą właściwą. Może, dlatego, że księżniczki w baśniach zawsze bez trudu łamały wszelkie zaklęcia i spomiędzy setki marmurowych posągów wybierały ten jeden, jedyny, w którym biło serce ich ukochanego. A może wydawało się jej, że magia rozpozna krew Sirocco, płynącą w jej żyłach, i sama znajdzie do niej drogę. Nie pojmowała, jak mogła być tak głupia.
Tuillio skrzywił się na jej widok.
– Nie tego szukam – odezwała się od progu.
– Ale to kupiłaś, a ja przyjąłem zapłatę. – Położył na szalce kilka grudek srebra i waga zakołysała się gwałtownie. – Jestem zajęty. Idź stąd.
– Znajdź mi inną księgę.
Lichwiarz uniósł brwi.
– Masz kosztownego kochanka, dziewczyno. I nie wygląda, aby czynił cię szczęśliwą.
– Nie twoja rzecz. Po prostu powiedz, czego chcesz.
Zastanawiał się chwilę.
– Przynieś mi następny płaszcz. Błękitny jak niebo i purpurowy jak płomień.
– To zajmie mi, co najmniej pół roku! – wybuchnęła z rozpaczą. – Nie mogę tak długo czekać.
– Wszystkim młodym się tak wydaje – zadrwił Tuillio. – Ale ja jestem stary i wyćwiczony w cierpliwości. Mogę poczekać. I znajdę ci magiczną księgę, która pozwoli odnaleźć demona na nieboskłonie i uczynić go swoim niewolnikiem. Czy tego właśnie szukasz?
Na moment przeraziła się, że równie łatwo przejrzał jej zamysły. Mógł donieść na nią książęcej straży i jeszcze tej nocy warta zaprowadziłaby ją do katowni pod Torre dei Falconi. Opanowała się jednak.
– Szukam daru dla mojego kochanka – rzekła z godnością – a on nie przywykł zadowalać się byle, czym. Śmiał się, że przyniosłam mu garść jarmarcznych zaklęć i kazał mnie przepędzić. Potrzebuję czegoś lepszego. Czegoś, co go zadziwi i przerazi jednocześnie.
Lichwiarz pokiwał głową.
– Skoro tak wolisz, dziewczyno… Wróć tu z płaszczem.
Zajęło jej to jednak więcej niż sześć miesięcy. Przeszła jesień i minęła zima. Przekwitły kwiaty w wirydarzu, ale Arachne nie miała czasu ich zrywać i wplatać we włosy. Kiedy noce stały się gorące i krótkie, młodzieńcy i dziewczęta z Vicolo delle Tessitrici zaczęli się zbierać na placach i tańczyć przy dźwiękach piszczałek i bębenków. Jednak Arachne ani razu nie przyłączyła się do ich zabawy. Do późnej nocy siedziała w warsztacie. Gdy słońce zachodziło, rozpalała lampkę i pracowała dalej, aż dłonie drętwiały jej ze znużenia i krew z pokłutych palców drobnymi kropelkami ściekała na płótno.
Czasami w glinianej miseczce z miedziakami ukazywało się dno i musiała przyjmować drobne zlecenia. Wyszywała chorągwie do świątyń i ozdabiała białym haftem delikatne koszule patrycjuszy, a mieszkańcy Brionii podziwiali jej pracę, jak niegdyś kunszt Despiny. Jednak pochwały tylko niecierpliwiły Arachne. Wysłuchiwała ich ze zdawkowym uśmiechem, jej myśli zaś krążyły nieustannie wokół purpurowo-błękitnego płaszcza. Nie mogła się doczekać, aż zamknie drzwi warsztatu, zasunie rygle i pochyli się nad wizerunkiem powietrznego demona z ognistym mieczem w ręku. Nawet, kiedy zapadała w płytki, niespokojny sen, czuła na policzkach żar jego oddechu, a spod powały dobiegał ją przyciszony szelest skrzydeł.
Minął prawie rok, zanim skończyła pracę.
– Usiądź – powiedział Tuillio, kiedy zobaczył, że opończę ma doszczętnie przemoczoną jesienną ulewą. – I napij się. Mam grzane wino.
Popchnął ku niej gliniany, brązowy kubek.
– Nie przyszłam tu z wizytą, tylko po księgę – odparła, lecz była tak zziębnięta, że głos jej drżał i nie mogła rozwiązać troczków. – Pomóż mi! – Cisnęła mu ponad stołem sakwę.
Lichwiarz pochwycił ją w locie, ale nie spuszczał wzroku z dziewczyny. Zrobiło się jej nieswojo. Odgarnęła za ucho kosmyk rudych włosów, który wysunął się jej spod kaptura, i aby pokryć zmieszanie, pociągnęła łyk wina. Było mocne, zaprawione korzeniami oraz miodem.
– Miałem nadzieję, że nie wrócisz.
– Ale zdobyłeś dla mnie księgę? – Wychyliła się ku niemu nad stołem, zaniepokojona, że jej wysiłek poszedł na darmo.
Wydało się jej, że po obliczu Tuillia przeniknął cień.
– Tak, mam księgę. – Podniósł się powoli. – Chodź za mną.
Serce zaczęło jej szybciej bić. Pospiesznie dopiła resztkę wina, jakby trunek mógł jej dodać odwagi.
Wciąż ściskając pod pachą sakwę z płaszczem, lichwiarz otworzył szafę i wyjął ostrożnie wielki manuskrypt, kryty brunatną skórą. Części okuć brakowało, inne były wygięte i poczerniałe od starości.
– Człowiek, od którego dostałem tę księgę, zaklinał się, że to legendarny kodeks Ugona di Monteverde, twórcy mostu nad Abisso delle Ondine. Kolejni właściciele dodawali na marginesach własne zaklęcia, a także te wykradzione z cudzych pracowni lub kupione ukradkiem od kopistów. Podobno są tutaj nawet fragmenty z atlasu nieba, który niegdyś należał do Duilia. Czy twój kochanek będzie wreszcie zadowolony?
– Tak – wyciągnęła dłonie po księgę. – Bardzo zadowolony.
Kiedy wychodziła, wydało się jej, że pomieszczenie pojaśniało nagle. Odwróciła się. Lichwiarz rozprostował na łóżku płaszcz i purpurowy miecz w ręku demona zdawał się płonąć prawdziwym ogniem.
Lichwiarz nie kłamał. Arachne nie miała wprawdzie pewności, czy Ugo di Monteverde kiedykolwiek oglądał tę księgę, ale zaklęcia były prawdziwe. W każdym razie tak jej się wydawało. Przyglądała się im ze strachem. Przewracała kilka kart i odkładała księgę, bojąc się głośno wypowiedzieć inkantację. Odważyła się dopiero w nocy. Wyszła do wirydarza. Przymrozek zwarzył resztki kwiatów na grządkach, nieplewionych od śmierci Despiny. Stanęła w kręgu pożółkłej, przegniłej trawy. Wicher pędził po niebie ciężkie chmury, raz po raz przesłaniając księżyc w pełni.
Przełknęła ślinę. Wargi miała suche i spękane.
Otwarła kodeks.
– Zaklinam cię, demonie, który jesteś zapisany na tej karcie – rozpoczęła inkantację. – Przyzywam, przywołuję i rozkazuję poprzez potęgę bożej mocy, poprzez Trony i Władztwa, poprzez Księstwa i Moce, a także poprzez potęgę tej księgi i moje pragnienie. Przybądź na wezwanie! – dokończyła, niemal krzycząc.
Chmury zbiegły się, a potem rozdarły z hukiem. Ostatnim, co zobaczyła, była błyskawica pełznąca po nocnym niebie prosto do niej.
Gorąca kropla ściekła jej z ust, potoczyła się po brodzie. Jęknęła, próbując otworzyć oczy.
– Spokojnie. – Poczuła na czole czyjąś chłodną, szorstką dłoń. – Śpij teraz. Odpoczywaj.
Usłuchała. We śnie demony w ognistych płaszczach nadleciały z wysoka, sponad księżyca, i przysiadły na krawędziach jej łóżka, strasząc pióra jak żar-ptaki.
Obudził ją szczęk garnków i przyciszone sarknięcia. Z wysiłkiem uniosła się na łokciu. Przy kuchni krzątała się stara Gallinetta. Zamieszała drewnianą kopystką w kociołku, zacmokała z aprobatą i odwróciła się ku dziewczynie.
– Obudziłaś się – powiedziała. – To dobrze. Czas po temu najwyższy.
Podeszła do posłania z miską dymiącej zupy.
– Co to?
– Wywar z sadła ropuchy i żmijowego jadu – syknęła przez zęby strega.
Arachne wzdrygnęła się, niemal wytrącając starej z rąk naczynie.
– Leż spokojnie – napomniała ją Gallinetta. – Żartowałam przecież. To rosół z gawronów, na wzmocnienie. Najwyższy świadkiem, że go potrzebujesz.
– Jak…? – wyszeptała Arachne.
– Jak długo? – Strega wykrzywiła się drwiąco i ostrożnie zaczęła ją karmić. – Cztery dni. Wystarczy.
Rosół był tłusty, sycący, choć smakował dziwnie. Zapewne strega dodała do niego jakichś ziół, lecz Arachne nie ośmieliła się o nie spytać.