– Żaden mężczyzna – dodała, bardziej do siebie niż do maga. – Nigdy.
– A lichwiarz?
– Nie zależało mu na moich pocałunkach – odparła tak obojętnie, jak tylko umiała. – Myślałam wtedy, że mści się na mnie. A teraz nie jestem pewna. Być może mścił się na tobie. I zdaje mi się, że powinnam być mu wdzięczna. Ale mnie nie pocałował.
Był zdumiony. Dopiero teraz udało jej się go zaskoczyć. Podeszła bliżej.
– Nie mam sztyletu – wyszeptała. – Możesz sprawdzić.
– Wiem – powiedział i bardzo ostrożnie dotknął jej warg.
Przyciągnęła go bliżej, objęła z całej siły, aż poczuła obok spokojne, równie bicie jego serca. Zamknęła oczy. Wokół niej znów wirowała muzyka, ta sama rozkołysana, powolna melodia, którą grano, kiedy mag poprosił ją do tańca.
Za plecami Severa, ponad dachem cytadeli, zaczęły się rozpryskiwać ogniste fajerwerki. Zabawa w ogrodach Palazzo Ducale dobiegała kresu.
– Dlaczego? – spytał chrapliwie mag, odsuwając ją na wyciągnięcie ramienia.
Jego oczy wydawały się całkiem czarne.
– Żebyś podczas tych wszystkich lat, kiedy będziesz całował demona, pamiętał, kim byłam naprawdę.
Jego twarz zmieniła się na moment.
– Teraz włożę płaszcz – dodała, aby go uprzedzić, cokolwiek zamierzał powiedzieć. – Czy pozwolisz, abym zrobiła to sama? Zostawisz mnie na moment?
– Tak – zgodził się po chwili. – W mojej komnacie.
Pozwoliła zaprowadzić się na powrót do sypialni maga, gdzie czekało na nią siedem płaszczy.
– Zapieczętuję drzwi – przestrzegł ją. – Nie wymkniesz się.
Na progu obejrzał się jeszcze.
– Żałuję, Arachne. Naprawdę.
– Wiem.
Kiedy wyszedł, usiadła na łóżku i patrzyła na siedem płaszczy, które przez nieprzeliczone godziny pokrywała haftem. Siedem lat jej życia. Siedem demonów.
Jedna śmierć.
Wreszcie podniosła się z westchnieniem, bo wiedziała, że Severo nie będzie czekał w nieskończoność. Ale pomylił się w jednej rzeczy.
Drzwi były zamknięte magiczną pieczęcią i być może zastawił jeszcze wiele innych pułapek, bo przecież patrzył na nią przez siedem lat i znał ją bardzo dobrze, a jednak znalazła sposób, aby przed nim uciec. Podeszła do komina i skoczyła prosto w płomienie. Lecz ogień także był demonem.
Jej cień
Strumień Czasu, niestrudzony, zagarnia wszystko, co się zrodziło w podksiężycowym świecie, i unosi w nieprzenikniona ciemność zarówno czyny bez znaczenia, jak i rzeczy wielkiej wagi, warte uwiecznienia; jak napisano w świętych księgach: „przywodzi na światło to, co było zakryte, i odbiera nam to, co było widziane". Wszakże wiedza Historii jest nieprzemożoną zaporą przeciwko strumieniowi czasu; ona to ogranicza ów niezmordowany potop i w ciasny uścisk chwyta wszystko, czego może dosięgnąć, a co unosi się na powierzchni, i nie pozwala, aby osunęło się w otchłań Zapomnienia.
Ja, Luana, córka Senna, który panował nad Brionią i Adalgisy z rodu książąt Orvieto, zrodzona i wychowana w l'Azzurro, zdając sobie sprawę z niszczycielskich skutków Czasu, zapragnęłam poprzez moje pisma zdać sprawę z czynów moich przodków, które nie powinny zostać litościwie skazane na Zapomnienie ani uniesione przez strumień Czasu do oceanu Niepamięci, lecz po kres dni służyć za przestrogę i napomnienie. Zamierzam przypomnieć wszystko, co się tyczy ich wyniesienia, i rozliczne plagi, które spadły na Półwysep za przyczyną ich panowania, nade wszystko zaś ich upadek i zniszczenie miasta, które niegdyś było źrenicą w oku świata… *
* [W tekście sparafrazowano fragment Aleksjady Anny Komneny.]
Skryba raz jeszcze zmierzył wzrokiem swe dzieło i, zadowolony, odłożył pióro, po czym obejrzał się na opatkę. Staruszka drzemała, pochrapując lekko, z kącika ust ściekała jej ślina. Ostatnio zasypiała bardzo często, a wybudzona znienacka, nie rozpoznawała ludzi wokół i z lękiem przyzywała zmarłych przed półwieczem: ojca, matkę, piastunów, a także, ku zdumieniu i odrazie mnichów, swego narzeczonego, ostatniego z Principi dell'Arazzo. Czasami zaś wśród innych pojawiało się jeszcze jedno imię – Arachne, małżonki Severa, która dała początek przeklętemu rodowi władców Brionii i którą powszechnie oskarżano o konszachty z demonami. Staruszka wzywała ją pośrodku nocy, lecz ocknąwszy się, nie umiała bądź nie chciała wytłumaczyć, po co. Gdy ją o to pytano, wodziła tylko oczami po twarzach mnichów, bezradna, strwożona jak dziecko skarcone przez ukochanego nauczyciela, i kurczowo zaciskała palce na wielkiej perle, symbolu Najwyższego, którą zawsze nosiła zawieszoną u sukni na łańcuszku.
W końcu dali jej spokój. Gdyby pozostało jej więcej czasu, spróbowaliby rozwikłać i tę tajemnicę. Jednak mogła umrzeć lada dzień, nie chciano, więc, aby mroczne sprawy czarodziejów rzucały cień na konanie największej świętej Półwyspu, jak ją coraz częściej nazywano. Być może przed śmiercią jej umysł zabłąkał się bezpowrotnie w tamte okrutne czasy, kiedy jako dziewczynka była świadkiem ostatecznego upadku Brionii. A może, jak wierzyli bracia z górzystej północy, tuż przed zgonem jej oczy spoglądały już w inną krainę, daleką od podksiężycowego świata.
Staruszka zachrapała donośniej i mnich skrzywił się niechętnie. Powiadano, że uchodziła za największą piękność swoich czasów, lecz skryba uważał podobne przechwałki za bluźnierstwo. Zresztą z urody ksieni nie pozostał ani ślad. Jej twarz zapadła się i pokryła sinymi wybroczynami, grzbiet przygiął się do ziemi, palce poskręcał artretyzm, ślad po latach spędzonych w wilgotnych, mrocznych ruinach katedry Brionii. Worek łajna, pomyślał mnich, z odrazą mierząc ją wzrokiem, worek, obciągnięty skórą niegdyś gładką, a teraz pomarszczoną i spękaną, ale jednako obmierzły.
Zaledwie przed kilkoma tygodniami przybył do opactwa. Z początku nieco oszałamiało go olbrzymie, milczące rumowisko miasta, sterczące w niebo ułomki białych kolumn, resztki cyklopowych murów, wypalona skorupa cytadeli. Wszędzie też dostrzegał pozostałości zakazanej magii – w kamiennych rzygaczach, które naśladowały kształtem wypędzone gargulce, w jaśniejszym płacie na wrotach, który był śladem po zerwanej kołatce z salamandrą, w znaku Testa di Cavallo, wyskrobanym ukradkiem w klasztornej bramie. Nawet w oszałamiającej woni białych róż, ulubionych kwiatów opatki, jej własną ręką zasadzonych w klasztornym rosarium, szczepionych i pielęgnowanych ze starannością, która powinna być zastrzeżona jedynie dla zbożnych dzieł. Spoglądał na błękitne filigrany, którymi zdobiono księgi w skryptorium, na odkryte głowy wieśniaczek, kiedy o poranku czerpały wodę ze studni, wreszcie na osmolone mury starej katedry, u której zbudowano klasztor. I z każdym dniem jaśniej pojmował, że na tej zatrutej glebie nie wyrośnie nic dobrego, bo każde święte dzieło zostanie tutaj wypaczone i zatrute magią. Gdyby zależało to od niego, zrównałby opactwo z ziemią, a resztki posypał popiołem i solą. Jednak posłano go, aby spisał żywot Luany, opatki Brionii, więc musiał tu tkwić, póki starucha nie sczeźnie.
Miał nadzieję, że nastąpi to niebawem, bo i tak nie miał z niej żadnej pociechy. Pytana, mamrotała coś w odpowiedzi bezzębnymi ustami, śliniąc się i postękując jak niemowlę. Skryba nie rozumiał ani słowa. Nie starał się zresztą rozumieć, bo zawczasu wiedział, jak należy napisać, aby jego dzieło stało się pokrzepieniem dla braci w tych ciemnych czasach, dopóki ostatni z czarodziejów nie zniknie z Półwyspu i nie spłonie ostatnia magiczna księga. Luana, ta żywa, nie była mu do niczego potrzebna. Nie mógł jednak tego wyznać, nie w Brionii, która była kolebką i świadkiem jej cudów.
Pochodził z nadmorskiego klasztoru, z południowego krańca Costa dei Gabbiani. Rodziców zabrało morze, a krewni, ubodzy jak klasztorne myszy, postanowili go oddać na wychowanie szarym braciom. Nie było w tym złej woli – w czasach, które nastały po zagładzie Principi dell'Arazzo, klasztory padały ofiarą rozszalałych demonów znacznie rzadziej niż rybackie wioski.
Wspólnota była maleńka, niechętna obcym i dobrze ukryta pomiędzy wapiennymi skałami wybrzeża. Z trzech stron chroniła ją woda, miłosierne morze, które popycha statki zdrajców na podwodne skały. Z czwartej strony biegł strumień i pojedyncza ścieżka poprzez wyschłe, jałowe wzgórza, gdzie chadzały tylko zdziczałe kozy. Mnichów nie odwiedzał nikt, prócz rybaków z okolicznych wiosek. Ci skrupulatnie strzegli tajemnicy i zawczasu powiadamiali braci o nadejściu obcych. Zresztą ziemia wokół monasteru, niegdyś władztwo Brionii, po śmierci Principi dell'Arazzo nie należała już do nikogo: żaden mag nie połaszczyłby się na spłachetek nagiej, zasolonej skały. Jeśli nawet obcy wiedzieli o wspólnocie, pozostawili mnichów samym sobie, aby wyzdychali z głodu i niedostatku.