Później nazwano tamte dni Guerre dei Gierofanti, Wojnami Hierofantów.
Na całym Półwyspie pozostało zaledwie kilka miejsc, których panowie okazali się wystarczająco silni, by obronić granice przed pochodem demonów. Jednym z nich była Dolina Płomieni, legendarna dolina oliwnych gajów, winnic i różanych ogrodów. Jej władca, Soave di Castello Scarlatto, upodobał sobie demony ognia. Osiągnął w tej dziedzinie niezwykłą biegłość. Powiadano nawet, iż odnalazł i spętał ifrity oraz maridy, które, pokonane przez Severa w Golfo delle Lacrime, nie zdołały już powrócić pomiędzy gwiazdy i błąkały się bez celu po pustkowiach. Jakkolwiek było, Soave otoczył swoje władztwo kurtyną z żywych płomieni i nikt nie mógł jej przebyć bez jego wiedzy i zgody.
Życie w Valle delle Fiamme płynęło jak za starych dobrych czasów. Wieśniacy w bielonych koszulach zbierali na polach siano i zboże, woźnice pokrzykiwali na woły ciągnące wozy pełne rzepy i kapusty, przekupki wystawiały na straganach garnki oblane ciemnozieloną politurą, a o świcie, w południe i o zmierzchu ponad wioskami i lasami niósł się dźwięk klasztornych dzwonów. Kiedy Soave jechał gościńcem, zamiast w tradycyjny błękit magów przybrany w szkarłat, żebracy i kupcy kłonili się przed nim równie nisko, jak niegdyś przed Severem. Lękano się go po trochu, rozważny człek, bowiem nigdy w pełni nie ufa magowi. Ale był dobrym panem, najlepszym, jaki mógł się trafić w tych okrutnych czasach, i poddani doskonale o tym wiedzieli.
Soave, co roku spraszał książęta na polowanie i ucztę, które uświetniały urodziny jego jedynego syna. Magowie mieli zwyczaj otaczać podobne daty tajemnicą, jako że przebiegły astrolog potrafi wyczytać losy zapisane w gwiazdach. Stąd też wielu dziwiło się, że książę lekkomyślnie szafuje wiedzą, która mogła w przyszłości dać komuś władzę nad dziedzicem Valle delle Fiamme. Soave jednak obracał w żart wszelkie przestrogi i otwarcie pokazywał na biesiadach rudowłosego chłopczyka o oczach błękitnych jak górskie jezioro i pełnych magii. Aż nareszcie pomniejsi magowie uznali, że pan Valle delle Fiamme kpi sobie z niebezpieczeństwa nie dla pustej brawury ani też nie z braku troski o dziecko, ale dlatego że wyhodował je sobie dla własnej korzyści i aby przedłużyć swoje istnienie w podksiężycowym świecie – choćby kosztem życia następcy.
Niektórzy czarnoksiężnicy umieli tego dokonać. Brali sobie kobiety spośród tych, w których żyłach płynęła krew magów, i płodzili z nimi dzieci obdarzone mocą, a potem wysączali ją stopniowo, kropla po kropli, by wzmocnić nadwątlone siły i zachować młodość. Nie było w tym wielkiej chwały, gdyż prawdziwie potężni magowie potrafili z własnej mocy utrzymać się przy życiu przez kilka pokoleń, ale nie było też ujmy. Ostatecznie na Półwyspie każdy wieśniak miał prawo zatłuc drągiem swego potomka, jeśli ten nie zapędził na noc kotnych owiec do zagrody, dlaczego więc pan Valle delle Fiamme miałby być pozbawiony tego przywileju?
Książę postanowił świętować piąte urodziny syna szczególnie uroczyście. Zarżnięto stada wołów i baranów, a wino lało się strumieniami – nigdy później winorośl z Valle delle Fiamme nie wydała równie słodkich gron – lecz rok był urodzajny, więc ludzie z pobłażaniem przypatrywali się rozrzutności Soave. Wreszcie, po sześciu dniach biesiad, festynów, maskarad i tańców, książę wyjawił, jaką niespodziankę przygotował na zwieńczenie obchodów. Oto zapraszał wszystkich gości na polowanie w dzikich lasach, na łowy niezwykłe i godne uwiecznienia w pieśniach, miano, bowiem ścigać legendarną bestię z wybrzeża, Srebrnego Dzika, Cinghiale d'Argento di Orlento.
Potwór ów z dawien dawna pustoszył Costa dei Gabbiani. Ci, którzy go oglądali i zdołali ujść z życiem, mówili potem, że jest wysoki na dwa sążnie i uderzeniem kłów rozrywa okute żelazem bramy. Jego ryk był ponoć głośny jak huk pioruna, racice zostawiały ślady w litym kamieniu, pośrodku czoła miał zaś gwiazdę tak pałającą, że oślepiała każdego, kto w porę nie odwrócił wzroku. Oczywiście nie narodził się ze zwierzęcia. Dawno temu jakiś czarodziej wykuł go skrycie z jasnego metalu i magii, wlewając w kształt bestii całą swoją nienawiść i gniew.
Dzik zwykle pojawiał się jesienią, kiedy od strony Isola di Tutti Venti podnosiły się najsroższe wichry, dlatego też mówiono, że jest bestią stregi z wyspy. Ponoć przeklęta Sirocco wywabiła go z morskich odmętów pieśnią, poskromiła swym czarodziejskim głosem i na pasku od sukni powiodła do pałacu. Kiedy zginęła, Cinghiale d'Argento powrócił w głąb morza. Jednak jesienny wiatr znad morza przywiewał mu zapach róż z ogrodów Isola di Tutti Venti i wspomnienie utraconej pani. Zapuszczał się wtedy głęboko na ląd, niszcząc i tratując wszystko, co spotkał na swojej drodze.
Soave, wysoki i dumny w płaszczu w kolorze tętniczej krwi, poprzysiągł, że wytropi go, powali własną ręką i przybije jego łeb na ścianie biesiadnej sali.
W trzy dni później już nie żył, rozszarpany kłami Srebrzystej Bestii. Żaden z dwunastu książąt-magów, którzy wraz z nim wyruszyli na polowanie, nie zdołał powstrzymać dzika. Być może nawet nie próbowali, bo czarnoksiężnicy Półwyspu nigdy nie litowali się zbytnio nad upadkiem konfratrów. I zanim krew Soave zdążyła zakrzepnąć na mchu, książęta rzucili się w szaleńczą gonitwę ku Valle delle Fiamme, gdyż ze śmiercią władcy opadła zasłona płomieni i każdy pragnął zagarnąć włości zmarłego.
Najśmiglejszego konia miał Igino di Roccia Livida i to właśnie on pierwszy wpadł do Castello Scarlatto, pokonawszy wprzódy zastęp demonów i trzech innych czarnoksiężników, którzy zastąpili mu drogę. Zdumiewano się potem takim obrotem spraw, sztuka Igina nie była, bowiem błyskotliwa i nie napawała zachwytem. W istocie stanowił przeciwieństwo pana Valle delle Fiamme. Nosił się w najciemniejszym, niemal sinym odcieniu błękitu, a za swą domenę obrał chłód, przeraźliwe zimno demonów ściąganych z najodleglejszych orbit ponadksiężycowego świata i zamykanych w workach z koźlej skóry. Igino należał do tych magów, którym nigdy nie przyszłoby do głowy tkać na jarmarku widziadłowe cuda z żywego ognia ku uciesze wiejskich dzieci.
Kiedy powściągnął konia przed murami Castello Scarlatto, dworzanie Soave nie umieli oszacować jego mocy. Zaparli, więc mocno bramy, nawet nie po to, by bronić wstępu zwycięzcy, ale by ułożyć się z nim na własnych warunkach. Srodze się zawiedli. Igino bez namysłu rozsznurował przypiętą do pasa sakiewkę i demony mrozu runęły naprzód. Skute lodem wierzeje rozsypały się pod ich dotknięciem w pył, strażnicy na murach skamienieli od zimna, a ulice miasta w jednej chwili spowiła śnieżna zadymka, Igino kroczył pośrodku zawiei, smagając biczami mrozu tych, którzy nieopatrznie nie zeszli mu z drogi.
W pustej sali tronowej powitali go wylękli dostojnicy. Stali sztywno, wciąż przybrani w purpurę, barwę zmarłego władcy. Mróz osadzał się połyskliwymi kryształkami na ich włosach i szatach.
– Przyprowadźcie mi syna Soave – brzmiały pierwsze słowa maga, a jego głos był cichy i pełen chłodu.
To również należało do prastarych rytuałów czarnoksiężników z Półwyspu – kiedy padał jakiś ród, padał na dobre. Nie oszczędzano kobiet przy nadziei ani potomków, choćby najdrobniejszych, bo dzieci przecież dorastają, a krew magów zawsze powraca po zagrabione dziedzictwo. Przyboczni Soave dobrze więc wiedzieli, co teraz nastąpi. Nie odważyli się jednak nie usłuchać.
Ale chłopca nie było w pokojach jego matki na wieży. Młoda kobieta siedziała nieruchomo u krosna, długie włosy opadały jej na ramiona jak złotoruda przędza, a wielobarwne motki nici zaścielały kamienną posadzkę. Lecz skoro podeszli bliżej – ostrożnie, by nie przerazić jej i nie wyrwać znienacka z drzemki – dostrzegli, że ma na przegubach szerokie nacięcia. Rany były podobne do znaków czy liter, precyzyjnie kreślonych ostrzem sztyletu. Krew zastygła w cienkich strużkach, które jak purpurowe nici spływały po sukni aż do ziemi. Twarz kobiety pozostała spokojna i gładka, bez cienia strachu. Przez otwarte okna komnaty jesienne słońce padało na niedokończony kobierzec, a szary ptaszek śpiewał słodko w klatce zawieszonej u powały, lecz ludzie Igina uciekli stamtąd, czym prędzej, choć nie potrafili doprawdy powiedzieć, co ich przeraziło.