Kiedy dotarł na najwyższy podest, dojrzał wreszcie obrys drzwi, zza których biło słabe światło. Odetchnął z ulgą. Nie lękał się czarów, ale nieswojo mu było buszować po cudzym gospodarstwie.
Uchylił drzwi. Zwrócony twarzą do komina, mistrz Benilde spał twardo w wysokim, wyściełanym skórami krześle. Mnich widział tylko czubek jego głowy i rękę zwieszoną nieruchomo nad podłokietnikiem. Na stoliku obok stał dzban i opróżniony puchar.
Fra Gioele skrzywił się kwaśno. Zimą alchemik rozchorował się. Kaszlał, sapał, aż w końcu na dwa tygodnie zamknął się w swojej wieży i nie wpuszczał nawet posłańca od matki Bonacety, która posyłała mu świeże jedzenie z tawerny. Wykurował się jakoś, ale wynurzył się z wieżycy wynędzniały i chudy. Odtąd pił coraz więcej, nie zważając na żadne wyrzuty. Najwyraźniej na wieść o nadejściu Arimaspi także upił się do nieprzytomności.
– Obudźcie się, mistrzu – odezwał się z przyganą. – Przyszedłem z wami pomówić.
Alchemik nie drgnął nawet, tylko wiatr zahuczał głośniej w kominie. Chcąc nie chcąc, mnich wszedł do środka. W komnatce było duszno od dymu i drobinki sadzy wirowały w powietrzu, widać od dawna nikt nie czyścił komina.
Wyposażenie alkowy wydało mu się ubogie, nieomal klasztorne. Jedna z nóg łoża odpadła i zastąpiono ją naprędce ociosanym kawałkiem drewna. Kapa, którą je zaścielono, niegdyś zapewne błękitno-purpurowa, zetlała i straciła barwę. Tynk ze ścian osypywał się, odsłaniając gołe kamienie. Na pulpicie leżał płat pergaminu, a w otwartej skrzyni pod oknem fra Gioele dostrzegł kilka ksiąg oprawnych w tłoczoną skórę. Poza nimi nic jednak nie znamionowało bogactwa. Przeciwnie. Na sznurze, przeciągniętym od okiennicy do jednego ze słupów, na których niegdyś wspierał się baldachim łoża, suszyły się spodnie na zmianę, przetarte na szwach ze starości i połatane, oraz dwie tuniki, niegdyś chyba błękitne, teraz jednak wyszarzałe od wielokrotnego prania. Jeden z domowych pantofli świecił dziurą w podeszwie.
Mnich podszedł jeszcze bliżej, z rosnącym zakłopotaniem przyjmując kolejne oznaki ubóstwa. Wcześniej nie przeszło mu przez myśl, że mistrzowi Benilde doskwierał tak dotkliwy niedostatek. Alchemik nie zwykł się skarżyć i podczas ich niedzielnych spotkań zawsze wyskrobał kilka monet na dzban porzeczkowego wina. O inne rzeczy widać jednak nie dbał, bo na cynowym talerzu pozostały resztki wieczerzy – trzy pajdy ciemnego chleba, kawałek obeschniętego sera, kiść winogron, nadgniłych już i pokrytych brunatnymi plamkami.
– Mistrzu? – odezwał się łagodniej, kładąc dłoń na ramieniu alchemika. – Ocknijcie się wreszcie.
I zaraz cofnął się z przestrachem, wyczuwszy pod palcami zimne, tężejące już ciało.
Mistrz Benilde nie żył.
Ogień wygasł, lecz węgle żarzyły się wciąż słabo w kominie. Fra Gioele siedział nieruchomo na podnóżku, trzymając między złożonymi dłońmi zimną rękę alchemika. W komnacie robiło się coraz chłodniej, oddech ulatywał z ust białym obłoczkiem, grabiały wargi szepczące modlitwy. Było niezmiernie cicho. Słyszał tylko miarowe kapanie kropli do miski na schodach.
Nie mógł zdecydować, co zrobić.
Nie lękał się, że zostanie oskarżony o niepowodzenie misji: alchemik umarł i nikt nie zawinił. Coś jednak mówiło mu, że szachinszach nie uzna śmierci maga za wystarczający powód, by odstąpić od oblężenia. A kiedy mieszkańcy Askalonu się tego domyślą, zechcą odciąć mistrzowi Benilde głowę i podarować ją władcy Arimaspi, aby mógł obnosić ją przed sobą, jak głowy ośmiu czarnoksiężników, którzy poprzednio odważyli się stanąć na jego drodze.
Dniało. Niedługo klasztorny dzwon wezwie mnichów na poranne modły. Wiedział, że w refektarzu mieszczanie nadal z wytężeniem oczekują decyzji mistrza Benilde, lecz jeśli opat rychło nie powróci, przyjdą pod wieżę i otworzą drzwi, po śmierci alchemika niestrzeżone żadnym zaklęciem. Wzdrygnął się. Nikt nie powinien być świadkiem nędzy maga teraz, kiedy opadła zasłona magii i wszystkie demony – jeśli kiedykolwiek je posiadał – uleciały wolno ponad księżyc. Myśl o wyjawieniu jego sekretu była mnichowi niemal tak samo wstrętna, jak wyobrażenie odciętej głowy czarnoksiężnika, którą szachinszach każe przed sobą obnosić jako trofeum.
Lecz w chwilę później przed oczami stanął mu inny obraz – ciała mieszkańców Askalonu, rozciągnięte na ofiarnych drewnianych kołach przez szalonych derwiszy Arimaspi.
Westchnął ciężko. Właściwie śmierć czarnoksiężnika nie zmieniała zbyt wiele, trudno było, bowiem uwierzyć, aby mistrz Benilde znał zaklęcia zdolne go ocalić podczas pojedynku z szachinszachem. Przez lata opat wyrobił sobie własne zdanie na temat magicznych zdolności alchemika, którego uważał za miernego w swym kunszcie i w gruncie rzeczy niegroźnego. Fra Gioele był niemal pewien, że wbrew wszelkim przechwałkom i zapewnieniom – obliczonym w większej części na zirytowanie mnicha – mag od dawna nie usiłował przywoływać żadnych demonów, a magiczne monstra, odziedziczone po poprzednikach, traktował jak nieco sprawniejszą odmianę sprzętów domowych. Może, dlatego pomimo wszelkich kłótni połączyła ich głęboka zażyłość dwóch starców, którzy pogodnie przeżywali ostatnie lata i nie oczekiwali zbyt wiele ani od losu, ani od współziomków. Obaj też dobrze wiedzieli, że w Askalonie, obróconym w ruinę przez niepomnych na nic hierofantów, nie potrzebowano prawdziwej magii, tylko odrobiny spokoju. I miasto ofiarowało go hojnie wśród rozleniwiającej ciszy słonecznych, jesiennych popołudni, w łopocie prześcieradeł, które suszyły się na sznurach przeciągniętych nad wąskimi ulicami, w woni ryb nacieranych szałwią i smażonych na oliwie, w porykiwaniu osłów, które pasły się pod klasztornymi murami. Tak, pomimo wszystko Askalon był dobrym miejscem.
Mnich zdał sobie nagle sprawę, że nigdy nie zapytał alchemika o jego rodzinne miasto. Mistrz Benilde niechętnie opowiadał o przeszłości, lecz z kilku zdań, które mu się tu i ówdzie wymknęły, opat wywnioskował, że tamten pochodził z północy, gdzieś znad samej krawędzi Monti Serpillini, i przewędrował cały Półwysep, aby na koniec osiąść w Askalonie. Znał Brionię, ukochane miasto czarnoksiężników, obrócone w ruinę w dzień śmierci ostatniego z Principi dell'Arazzo, i samotne cytadele magów-wygnańców, które wrosły głęboko w skały Costa di Gabbiani. Być może za młodu zgłębiał sekrety magicznego kunsztu na dworze jednego z książąt-magów. A może wychował się w przyklasztornej scholi na dalekim południu, na skraju Arcipelago della Rugiada Rossa, gdzie ostały się potężne opactwa dawnego obrządku i gdzie wbrew wszelkim zakazom szarych braci skrycie pielęgnowano resztki zakazanej wiedzy czarodziejów. Fra Gioele nigdy wcześniej nie był tego naprawdę ciekaw, ale dopiero teraz zdał sobie sprawę, że nie będzie wiedział, jakim imieniem pożegnać przyjaciela na nagrobnym kamieniu.
W oddali uderzył dzwon, ale nie ten sam, który co rano wzywał mnichów do kaplicy. Wraz z pierwszymi promieniami słońca Arimaspi rozpoczynali modły i nawet we wnętrzu wieży alchemika mnich słyszał przeciągłe głosy ich kapłanów.
Sam również zmówił krótką modlitwę. Potem zdjął opończę, która przez noc przeschła już po deszczu, i owinął nią zimne ciało alchemika. Miał nadzieję, że mistrz Benilde, gdziekolwiek się znalazł, nie będzie mu miał za złe tego, co zamierzał uczynić. Ściągnął zakonną szatę, włożył spodnie i tunikę alchemika, owinął się jego zgrzebnym płaszczem, w którego barwie pozostało zaledwie odległe wspomnienie błękitu, i głęboko nasunął na głowę kaptur. Podpierając się ciężko na cisowej lasce, bo mięśnie mu zesztywniały od chłodu, ruszył w dół schodów, a potem ulicami miasta ku Porta dei Grifoni.
Było pusto. Nie spotkał żywej duszy nawet na rynku przed Palazzo Forti, choć zwykle o tej porze przekupnie rozłożyli już kramy i pokrzepiali się cienkim winem przed nadejściem pierwszych kupujących. Czasami miał wrażenie, że w zaułku mignęła mu czyjaś sylwetka i skryła się pospiesznie w mrocznej bramie. Nie zdziwił się tym nadmiernie. Przy Porta dei Grifoni stało czterech strażników, wytypowanych naprędce spośród miejskiej milicji, która miała w nocy strzec murów na wypadek niespodzianego ataku Arimaspi. W poobijanych morionach i pancerzach, które, niedopasowane, grzechotały przy każdym ruchu, wyglądali dziwnie żałośnie. Pozdrowił ich lekkim skinieniem głowy, bo nie chciał zdradzić się głosem, lecz tylko odwrócili się i szybko zaczęli zdejmować z wrót żelazne sztaby. Dopiero, kiedy mnich wszedł do bramy, ktoś zawołał za nim lękliwie: