Выбрать главу

– Niech wam Najwyższy błogosławi!

Fra Gioele nie obejrzał się. Zrobił jeszcze kilka kroków i z mrocznego wnętrza bramy wyszedł na most. Wstawało słońce, znacząc na pomarańczowo brzuchy chmur, a na łące przed miastem było całkiem jasno.

– Nie spodziewałem się, że przyjdziesz, czarnoksiężniku – powiedział szachinszach.

* * *

Władca Arimaspi siedział w siodle wyprostowany jak struna. Jego twarz zasłaniał czerwony zawój, a rumak czekał pod nim nieruchomo, niczym rzeźba odlana z białego metalu. Obok, na skraju błonia, stali w dwóch rzędach heroldzi, trzymając w dłoniach włócznie, do których za włosy przyczepiono poczerniałe głowy pokonanych magów. W opuchłych twarzach trudno było rozpoznać ludzkie rysy, ale mnich wzdrygnął się na podobne barbarzyństwo.

– Boisz się mnie, czarnoksiężniku? – zapytał szachinszach.

W mieście uderzył dzwon. Modlitwa w klasztorze dobiegła końca.

Fra Gioele podniósł wzrok, napotykając spojrzenie władcy.

– Nie – odparł ze spokojem. – Nie boję się.

Szachinszach miał jasne, nieomal przezroczyste tęczówki. Wpatrywał się w mnicha jak drapieżny ptak.

– To prawda – przyznał po chwili. – Nie boisz się. – Roześmiał się nieoczekiwanie. – Zdołałeś mnie zaskoczyć, magu – odezwał się ponownie – a nie sądziłem, aby cokolwiek mogło mnie w tym miejscu zadziwić. Chcę zobaczyć twoją twarz.

Opat odsunął kaptur. Bez zakonnej szaty czuł się dziwnie nagi.

– Nie wyglądasz na kogoś, kto może stawić mi czoło. – Szachinszach skinął dłonią na wypłowiały płaszcz mnicha i jego ubłocone, poprzecierane trzewiki. – I chyba od dawna nie wiedzie ci się zbyt dobrze.

– Askalon jest ubogi. Przed tobą było tu wielu innych. Nie znajdziesz nic wartego złupienia.

Jeden z heroldów odwrócił się gwałtownie ku mnichowi: Arimaspi nie przywykli, aby niewierni rozmawiali w ten sposób z ich władcą. Szachinszach wydawał się wszakże rozbawiony.

– Nie przybyłem po łupy – powiedział łagodnie. – Wiesz o tym dobrze, czarnoksiężniku.

Z szeregu żołnierzy, stojących za plecami szachinszacha, wysunął się kapłan. Jego ciało było opalone na brąz i wyschnięte od ciągłych postów, skołtuniona broda opadała aż do wielbłądziej skóry zamotanej wokół bioder. Postąpił kilka kroków naprzód, nie ośmielił się jednak zrównać z władcą.

– Nie powinniście z nim mówić, panie – rzekł schrypniętym głosem. – To sługa demonów.

Szachinszach wyrzucił przez zaciśnięte zęby kilka cichych słów i derwisz cofnął się natychmiast.

– Czy to prawda, magu? – zakpił władca. – Czy spróbujesz wezwać z wysokiego nieba duchy, aby uśmierciły mnie na oczach mojej własnej armii, czy też padniesz mi do nóg, błagając, bym cię oszczędził?

– Nie lękam się śmierci.

Władca szarpnął dłonią, w której tkwiły wodze. Śnieżnobiały rumak podrzucił głową, ale nadal stał nieruchomo.

– Czarnoksiężniku, spotkałem dotąd ośmiu twoich pobratymców. Dwóch było martwych, lecz każdy z pozostałych płakał i skamlał o litość, zanim go zabiłem.

– Nie zdołali wszakże skłonić cię do litości. Po cóż się, więc lękać tego, co nieuniknione?

Szachinszach przez chwilę rozważał jego słowa.

– Zaintrygowałeś mnie, magu – przemówił znowu. – Spożyjesz ze mną śniadanie i pomówimy jeszcze. Potem jednak cię zabiję.

Namiot szachinszacha był olbrzymi i szkarłatnoczerwony. Władca prowadził fra Gioele, niecierpliwie rozgarniając kurtyny, którymi podzielono wnętrze na mniejsze pomieszczenia. W środku panował chłód. Dywany bezszelestnie uginały się pod stopami, pobrzękiwały dzwonki zawieszone na krawędziach zasłon, a słudzy kłonili się do ziemi na widok władcy. Żaden nie ośmielił się im towarzyszyć bez wyraźnego znaku szachinszacha, ten jednak mijał ich obojętnie, aż wreszcie dotarli do niewielkiego pomieszczenia. Władca Arimaspi opadł na zaścieloną poduszkami otomanę i wskazał mnichowi niski stołeczek.

– Spocznij, starcze – zaproponował łaskawie. – Przez wzgląd na twoje sędziwe lata pozwalam ci usiąść w mojej obecności.

– Dziękuję – odparł pogodnie fra Gioele. – Wielki to zaszczyt.

– Wcześniej nalej mi wina. – Wskazał na stojące na skrzyni srebrny dzban i dwa kielichy. – Sam też się napij, jeśli jesteś spragniony.

– Słońce jeszcze dobrze nie wzeszło. – Mnich z ukłonem podał mu naczynie. – Zbyt wcześnie dla mnie na trunki.

– Nigdy nie jest zbyt wcześnie, by świętować zwycięstwo. – Władca zaśmiał się. – Piję za twoją śmierć, czarnoksiężniku, oby nadeszła szybko i przyjęła cię łaskawie. – Wychylił do dna i spojrzał na niego bystro. – Czy może powinienem się lękać, że zatrułeś wino?

– Nigdy bym tego nie uczynił.

Szachinszach przymrużył oczy i długą chwilę milczał.

– Dziwna rzecz – odezwał się – ale wierzę ci, czarnoksiężniku. Jednak zdradzę ci na wypadek, gdybyś chciał wykorzystać moją wielkoduszność, że te kielichy są wykładane rogiem jednorożca. Jeśli spróbujesz jakiejś zdrady, dowiem się o tym natychmiast i zabiję cię bez litości.

– Jakże wiele mówicie o śmierci, panie.

– Śmierć nas otacza. – Szachinszach opróżnił kielich i fra Gioele znów napełnił go trunkiem. – Jest w każdym hauście powietrza, który wciągamy do płuc, w każdej kropli wina, które raduje naszą duszę. Każde uderzenie serca przybliża nas do śmierci. Czyżbyś w to wątpił, magu?

– Nie – odparł powoli fra Gioele. – Trudno się spierać z rzeczą oczywistą. Jednak wolę widzieć słodycz życia tam, gdzie ty dostrzegasz jedynie śmierć.

Władca Arimaspi roześmiał się ochryple. Wino zaczynało krążyć w jego żyłach.

– Powiadano mi, że ostatnie chwile przed śmiercią wydają się osobliwie słodkie, więc raduj się nimi do woli – powiedział, po czym klasnął w dłonie, przywołując dwie niewolnice. – Przynieście mięsiwo, sery i owoce. I następny dzban wina.

Dziewczęta wybiegły, podzwaniając leciutko srebrnymi bransoletami. Były młode i powabne, ich ciała gięły się jak trzciny, kiedy padły na twarz przed swoim panem, lecz na szyjach nosiły niewolnicze obroże. Fra Gioele zastanawiał się, czy przybyły z armią zza morza, czy też pochwycono je w którymś z miast zdobytych przez Arimaspi. Nie śmiał jednak pytać i wystawiać na próbę kruchej łaskawości szachinszacha.

Niewolnice powróciły z półmiskami pieczonego mięsiwa, świeżych owoców, serów i słodyczy. Jedna z nich usiadła u stóp szachinszacha, podając mu najpiękniejsze daktyle i kawałki ciastek maczanych w miodzie. Druga pokłoniła się nisko i chciała odejść, lecz władca ją zatrzymał.

– Rozwesel nasze serca – rozkazał, wskazując lutnię.

Dziewczyna ujęła instrument i trąciła struny. Nie śpiewała, lecz fra Gioele od razu rozpoznał melodię modlitwy, którą znało każde dziecko na Półwyspie:

Spójrz, Panie:

Oto siła, a z siły płynie strach,

A my jesteśmy dziećmi w Twoich rękach.

Kiedy pieśń dobiegła końca, dziewczyna pokłoniła się raz jeszcze i odeszła spiesznie.

– Zasłuchałeś się, czarnoksiężniku – zauważył szachinszach.

– To nasza pieśń – odparł mnich, zastanawiając się, jaką wiadomość próbowała przekazać mu dziewczyna: czy rozpoznała go pod przebraniem, czy też ktoś inny kierował jej palcami, kiedy wybierała właśnie tę melodię. – Nie sądziłem, że usłyszę ją w tym miejscu.

– Kapłani nieco się krzywią – przyznał pogodnie szachinszach -lecz wasza muzyka nie jest pozbawiona czaru. Zniknie oczywiście wraz z całą resztą, kiedy doprowadzimy nasze dzieło do końca.

– Lecz będziesz jej żałował, panie.

Władca zmarszczył brwi.