Mnich odgarnął mu kosmyk włosów z twarzy. Nie umiał sobie wyobrazić, jak wyglądało jego życie po drugiej stronie morza, w świecie, gdzie śmiercią karano wszelkie przejawy magii. Ktoś jednak musiał nauczyć go pętać demony, a pewne prawa – jak mu przez lata klarował mistrz Benilde – pozostawały niezmienne. Magia płynęła w krwi, więc wielu spomiędzy przodków szachinszacha musiało parać się zakazanymi sztukami, a jeden z nich zapewne wyszkolił go w chwytaniu demonów. I zginął, bo żaden czarnoksiężnik nie pozwoliłby innemu, choćby własnemu synowi, zagarnąć jego dziedzictwa.
Ze smutkiem potrząsnął głową. Zatem wszystko, od początku do końca, było oparte na kłamstwie.
O Arimaspi krążyło na Półwyspie wiele opowieści, ale wychodząc poza bramy Askalonu, fra Gioele nie wiedział, czego oczekiwać. Co więcej, nie rozumiał nawet w pełni, dlaczego włożył płaszcz czarnoksiężnika i zajął jego miejsce na błoniu przed miastem. Nie, nie liczył na cud. Nie był jednym z legendarnych świętych, jak Diamante, który zabił hydrę, czy Nereo, pogromca harpii z Grotta dei Sogni. Nie dorównywał odwagą Luanie, opatce Brionii, która przez wiele lat żyła samotnie w opustoszałej katedrze, wśród demonów i potworów, modląc się za potępione dusze ostatnich Principi dell'Arazzo, i nie miał wiary Nina, który na moście zwanym Pilastri del Cielo pojedynczą pieśnią pokonał Cigno Nero dal Valle delle Fiamme i spędził resztę swego życia na kamiennym słupie pośrodku przepaści.
Fra Gioele uśmiechnął się lekko. Zrujnowane Askalon nie sprzyjało myśleniu o rzeczach wielkich i wiekopomnych. Może w innych miastach mnisi musieli stawiać czoło potworom i demonom lub ścierać się ze złymi czarnoksiężnikami, on jednak za nieprzyjaciela miał jedynie chrabąszcze, niszczące zasiewy, i parchy na owcach. Nie zdobył żadnego doświadczenia w walce z czarnoksiężnikami; mistrz Benilde nie napełniał grozą nawet bezzębnych staruszek i fra Gioele na widok jego czarów również nie umiał w sobie skrzesać ani krztyny lęku.
Raz jeszcze spojrzał na szachinszacha – pogromca demonów i czarnoksiężników leżał bezwładnie, powalony zwyczajną laską z cisowego drzewa. Niedługo jednak przebudzi się i tym razem nie będzie skłonny do rozmów o śmierci i czarach.
Mnich, niezdecydowany, obrócił w dłoniach gliniany dzban, w którym uwięziono demona. Spróbował podważyć paznokciem pieczęć. Bez skutku. Wydobył z sakiewki nożyk do krojenia owoców, ale ostrze ześlizgnęło się z pieczęci i zraniło go w palec. Syknął, zaciskając skaleczoną dłoń i z niechęcią spojrzał na dzban. Nie zdołał nawet zadrapać laku na wizerunku kroczącego lwa. Z pewnością w nim także skrywała się magia, równie potężna jak ta, która pozwoliła szachinszachowi wymordować kolejno sześciu magów Półwyspu. Potarł pieczęć rąbkiem szaty – słyszał kiedyś legendę o czarnoksiężniku, zaklinającym w lampach salamandry, które ożywały, jeśli polerowało się je kawałkiem materii – nic się jednak nie stało. Rozczarowany, odłożył dzban na ziemię. Stanowczo magia nie była jego domeną.
– Dobrze, więc – powiedział głośno dla dodania sobie odwagi, następnie zaś wziął zamach laską i ignorując ból w zranionej dłoni najmocniej, jak potrafił, uderzył w dzban.
Ku jego zdumieniu naczynie rozprysło się z trzaskiem, spośród skorup zaś uniosła się nić dymu. Fra Gioele cofnął się, bo wydało mu się, że w ciemnym oparze widzi wykrzywioną gniewem twarz demona. Ale smużka mroku zafalowała tylko nieznacznie i zaraz wzbiła się wysoko, ku otworowi na szczycie namiotu.
Szachinszach poruszył się niespokojnie i zamrugał powiekami.
Fra Gioele oderwał dwa pasy materiału od tuniki, skręcił je naprędce i pochylił się nad władcą Arimaspi.
– Wybacz mi – rzekł – ale nie mogę pozwolić, abyś mi przeszkodził. – Następnie skrępował mu ręce i nogi, wiążąc je razem za plecami nieprzytomnego, na koniec zaś otworzył mu usta i starannie umieścił w nich zwinięty brzeg płaszcza, uważając, by przypadkiem nie zadławić maga.
Pod koniec owej operacji szachinszach zaczął poruszać się żywiej, fra Gioele wszakże nie przejął się tym nadmiernie. Za młodu praktykował u powroźnika i wprawdzie z magią nie miał większego doświadczenia, ale swoich węzłów był naprawdę pewien. Zakasał rękawy, zebrał wszystkie siły, jakie pozostały w zwiędłym, starczym ciele, a potem uderzył laską w kolejny dzban.
Naczynia pękały z trzaskiem, jak dojrzałe dynie albo arbuzy, z których słynęły klasztorne ogrody. Ciemny dym, który z nich wypływał, był bezwonny, lecz gryzł w oczy i wyciskał łzy. Demony, jeśli taki właśnie obrały kształt, nie wydawały się fra Gioele szczególnie groźne. Nie wyły, nie wygrażały mu straszliwymi mękami ani nie kusiły obietnicami bogactwa władzy i uciech ciała, (choć akurat przemilczenie tych ostatnich pokus dobrze świadczyło o ich ocenie wybawcy, pomyślał z rozbawieniem fra Gioele). Słowem, nie czyniły żadnej z rzeczy, które opisano w świętych księgach, gdzie bogobojni mężowie staczali na pustyni pełne wysiłku i mąk bitwy o swoje dusze. O duszę fra Gioele nikt się jednak nie upominał. Może, dlatego, podsumował mnich w myślach, że licha ona, sterana przez lata spokoju i nadwątlona zażyłością z mistrzem Benilde.
Draśnięta ostrzem dłoń bolała go coraz bardziej. Przewiązał palec szmatką, ale rana nie chciała przyschnąć i kropelki krwi wciąż ściekały po lasce. Starał się o tym nie myśleć: w pomieszczeniu wciąż pozostało bardzo wiele dzbanów i bardzo wiele demonów czekało na uwolnienie, on zaś coraz bardziej opadał z sił. Nie ustawał jednak, póki w komnacie nie zrobiło się ciemno od dymu i nie pękł ostatni dzban. Wówczas przysiadł znużony, opuścił głowę na pierś i na kilka chwil zapadł w płytką drzemkę. Jednak sen nie przyniósł żadnego wytchnienia, tylko mięśnie zesztywniały mu po wysiłku. Z trudem podniósł się i podreptał do szachinszacha. Władca Arimaspi leżał nieruchomo, kiedy fra Gioele przecinał jego więzy. Zaledwie jednak opadły, poderwał się z ziemi, odepchnął mnicha i z wściekłością wyciągnął knebel.
– Straż! – wykrzyknął i natychmiast do środka wbiegło czterech wojowników w szkarłatnych zawojach.
Fra Gioele nie bronił się, kiedy go brutalnie skrępowano.
– Powinieneś był uciec, czarnoksiężniku – rzucił przez zaciśnięte zęby szachinszach – kiedy miałeś okazję.
– Z pewnością zostawiłeś straże wokół namiotu. Nie przemknąłbym pomiędzy nimi niewidzialny.
– Jesteś głupcem, magu. Nie zdołałbyś umknąć do twojego miasta i nie wydostałbyś się z mojego namiotu, to pewne. Ale pozostała ci jedna droga ucieczki. W śmierć.
Fra Gioele zdumiał się.
– Miałbym ją sobie zadać własną ręką?
– Ta, którą ja ci naznaczę, nie będzie ani szybka, ani łagodna.
Mnich milczał, świadom, że cokolwiek powie, tylko jeszcze bardziej rozwścieczy szachinszacha. Władca przysunął twarz do jego twarzy.
– Sądzisz, że uczyniłeś mi wielką szkodę, czarnoksiężniku? -wysyczał w ucho fra Gioele. – Mylisz się. Utrata tej odrobiny demonów ani mnie zaboli, ani w niczym nie odmieni losów Półwyspu. Na ich miejsce przyjdą inne i będzie ich po dziesięciokroć i po tysiąckroć więcej.
– Ale będziesz pamiętał – odezwał się bardzo cicho opat. – Cokolwiek nastąpi, nigdy nie zapomnisz, że powaliła cię cisowa laska i że każdy haust powietrza, który wciągasz do płuc, zawdzięczasz mojemu miłosierdziu.
Szachinszach zmienił się na twarzy.
– Czyżbyś przymawiał się o litość? Na próżno, magu. Zabrałeś mi moją zdobycz, a teraz ja zabiorę ci wszystko, co uważałeś za swoje. Zniszczę to miasto i jego mieszkańców. Nie pozostawię nic, oprócz garstki pyłu. Wszystko, dlatego, że postanowiłeś wykazać swoją wartość i zabawić się moim kosztem.
– Mylisz się – odparł ze znużeniem mnich. – Uwolniłem demony, ponieważ to, co robisz, budzi moje obrzydzenie. Trzymałeś je w zamknięciu, by zadośćuczynić własnej pysze. Nie służyły niczemu innemu. Były bezużyteczne. Marnotrawiłeś je, jak marnotrawisz własne dary, i kiedyś będziesz musiał zdać z tego sprawę przed Najwyższym.