Za to bardzo szybko rozpoznała wysoką i chudą sylwetkę matki. Stała tuż przy mnichu, z całej siły ściskając rogi czarnej chusty. Ale kiedy Sancha chciała podbiec bliżej, Bianco przytrzymał ją stanowczo.
– Nie teraz – szepnął przez zęby. – Zapyta, gdzie byłaś. Poczekaj, aż przypłyną. W zamieszaniu nikt nie zauważy, kiedy się pojawiłaś.
Sancha skinęła głową. Bianco był sprytny, znacznie sprytniejszy od niej, i jak zwykle miał rację. Po kłodach drewna, wyrzuconego przez ostatni sztorm na brzeg, przekradli się pod palami pomostu bliżej morza. Silniejsza fala ogarnęła ich i prawie zmyła. W jednej chwili Sancha była cała mokra. Krztusząc się i wypluwając gorzką wodę, chwyciła się oślizgłego, gładkiego słupa. Bianco tymczasem stał już na samym skraju pomostu, na poprzecznej belce pomiędzy palami, i osłoniwszy oczy, wpatrywał się w przewężenie zatoki.
– Są tam! – wrzasnął tak przeraźliwie, że nawet ojciec Barnabo podskoczył ze strachu, zapominając na moment o swej mniszej godności. – Łodzie u wejścia do zatoki.
Sanchy wydało się, że słyszy gniewne sapnięcie mnicha, który nie lubił być zaskakiwany w żaden sposób, a już najmniej przez głos dobiegający spod jego stóp. Ale tym razem nie zgromił chłopca ani nie zaprotestował głośno. Jak wszyscy w wiosce, ufał bystrym oczom Bianca. I jak reszta czekał, aż chłopiec znów się odezwie, bo poprzedniego dnia o zmierzchu z wioski wypłynęło sześć łodzi. Nikt nie wiedział, ile powróci.
Bianco jednak milczał uparcie, a Sancha nie widziała nic prócz sinogranatowego morza. Na pomoście nad nimi z wolna zamierały wszystkie dźwięki, szuranie chodaków na wilgotnych deskach, popiskiwania dzieci i nawet nerwowe beczenie kozła. Wieśniaczki czekały bez słowa, aż stanie się jasne, kto przetrwał, a kogo ostatniej nocy pochłonęło morze i furia syren.
– Jest łódź Kulawego Pietra – wyszeptał Bianco. – I dwie inne.
Sancha widziała jedynie ciemne plamy, coraz bliższe i coraz większe. Rzucono cumy. Kadłub ze zgrzytem otarł się o krawędź pomostu. Zadudniły ciężkie kroki, gdy pierwsi rybacy wyskakiwali z łodzi. Później zaś któraś z kobiet wydała przeraźliwe, zwierzęce wycie i rzuciła się na wilgotne deski.
Dziewięciu mężczyzn z wioski nie powróciło tej nocy z morza.
Sancha poprawiła na głowie wiklinowy kosz na ryby. Był pusty, więc niosła go bez wysiłku i balansowała ciałem, gdy przeskakiwała nad wyrwami i korzeniami. Matka szła przodem, pomimo szpotawej stopy wytrwale podpierając męża. Nevio nie ucierpiał mocno, a w każdym razie grzechem byłoby sarkać wobec ogromu nieszczęścia innych. Ale upadł na ostre haki i poranił się dotkliwie. Sancha bała się zgadywać, co skrywa jego poszarpane, okrwawione odzienie, a ojciec nie odezwał się ani słowem, odkąd postawił nogę na suchym lądzie. Za to matka nie przestawała mówić.
– Wszystko to przez nasze grzechy – biadała gromko. – Z dawien ojciec Barnabo powiadał, aby wytępić ten diabelski pomiot, hippokampów, argusów i syreny, zanim one nas wygubią. Ale nie, my w zatwardziałości serc naszych woleliśmy udawać, że niebezpieczeństwo jest gdzieś daleko, że nas nie dosięgnie. Tymczasem ono jedynie przytaiło się, czekając sposobnej okazji. I kiedy ta okazja nadeszła, uderzyło bez żadnej litości. Litość nie leży w naturze monstrów. W ich naturze nie leży nic prócz zniszczenia… – Urwała, aby zaczerpnąć oddechu.
Sancha wykrzywiła się brzydko, lecz zaraz opuściła niżej głowę, aby nikt nie dostrzegł grymasu. Matka nie przestanie gadać przez całą drogę do domu, zupełnie jakby w obliczu nieszczęścia znajdowała radość w ponawianiu klątw i samooskarżeń. Niby jedna ze świątobliwych niewiast, które dawno temu zagrzewały armie do boju z demonami, będzie wygłaszała swe płomieniste mowy, czyszcząc i przewiązując rany męża, a także później, kiedy ten już ułoży się do snu za przepierzeniem z foczej skóry. Nic nie powstrzyma jej świętego gniewu i pragnienia zemsty.
Nic prócz grai, przycupniętej na l'Albero del Miracolo, Drzewie Cudu.
L'Albero del Miracolo – ojciec Barnabo zżymał się na wieśniaków za tę nazwę, twierdząc, że nie im rozstrzygać o boskich zamysłach, ale oni wiedzieli swoje – było olbrzymim, uschniętych dębem pośrodku placu przed bramą. Niegdyś, zanim Sancha przyszła na świat, do osady zakradli się rabusie. Udawali wędrownych cieśli, ale nocą odbili skobel w świątyni. Ukradli święte naczynia, które były zrobione z najczystszego srebra, ojciec Barnabo przyniósł je dawno temu z odległego klasztoru na drugim brzegu morza. Kiedy psy zaczęły szczekać i wieśniacy poderwali się ze snu, aby bronić swego dobytku, jeden ze złodziei wdrapał się na drzewo i wrzucił worek z łupem do dziupli.
Skarb zniknął bez śladu i nikt nie potrafił go odnaleźć, choć przeszukano całą osadę. Wędrowcy zaklinali się, że są niewinni, lżyli wieśniaków i szydzili z ojca Barnaba, który modlił się o odnalezienie świętych naczyń. Ale gdy modlitwa dobiegła końca, bezchmurne niebo przeszyła błyskawica. W krótkim oślepiającym rozbłysku piorun uderzył w dąb, spopielił liście i rozszczepił koronę drzewa na pół. A potem dąb zaczął płakać srebrnymi łzami.
Roztopione srebro wypływało przez szczeliny w drewnie, ciężkimi kroplami ściekało po czarnej, dymiącej korze, by na końcu zastygnąć niczym smugi żywicy. Zmartwiali wieśniacy obserwowali ten cud w nabożnym milczeniu. Kiedy oszołomienie minęło, długimi żelaznymi ćwiekami przybili świętokradców do drzewa, które nie chciało być wspólnikiem ich zbrodni.
Bianco wdrapał się ukradkiem na l'Albero del Miracolo i przysięgał, że w korze wciąż tkwią główki ćwieków, a korę znaczą rdzawe zacieki, ślad po krwi złoczyńców. Poniżej dziupli zaś dało się dostrzec drobne kropelki zastygłego srebra, chociaż poczerniałego już i na wpół zatartego. Sancha oczywiście nic nie widziała i nie była pewna, czy jej nie oszukał. Niemniej wszyscy w wiosce czcili l'Albero del Miracolo niczym relikwię, widoczny znak boskiej sprawiedliwości i kary za grzechy.
A teraz na szczycie tej świętości siedziała bezwstydna, skrzecząca graja.
Matka zamarła z rozwartymi ustami i ramieniem na wpół uniesionym w kierunku potwora. Sancha przeszła jeszcze kilka kroków, wpadła na plecy ojca i natychmiast została odepchnięta na bok przez matkę. Ale po ciosie nie nastąpiły żadne gniewne słowa. Potwór pojawił się w wiosce po raz drugi tego samego dnia i było to coś, co nawet matkę mogło wytrącić z równowagi.
Graja zakołysała się niepewnie i Sancha poczuła stęchłą, oleistą woń monstrum. Przymrużyła oczy, aby zobaczyć ją dokładniej, ale potwór siedział zbyt wysoko. Był niewielki, mniejszy od stymfalidy czy harpii, i na szczęście nie mógł zasypać rybaków gradem kaleczących piór ani wykłuć im oczu zakrzywionym dziobem. Właściwie graje nie atakowały ludzi. Pokryte brunatną łuską i kępkami krótkich, zwyrodniałych piór, nie latały zbyt sprawnie i nie potrafiły doścignąć nawet zdrowego dzieciaka. Porywały tylko kokosze z kurników i czasami rozszarpywały młode jagnięta na pastwiskach. Naprawdę jednak obawiano się ich z powodu oczu, mętnych i pokrytych bielmem. Ich spojrzenie zwiastowało śmierć, podobnie jak głos grai wieszczył nieszczęście.
Potwór znów się poruszył, załopotał błoniastymi skrzydłami i uniósł głowę do krzyku. Jego głos sprawił, że kosz wyślizgnął się Sanchy z rąk. Upadła na gościniec, kalecząc sobie kolana o żwir, zasłoniła uszy rękami. Jednak wrzask nadal wibrował pod czaszką, napełniał usta metalicznym smakiem. Poczuła, jak z nosa sączy się jej strużka krwi.
I wtedy z przeciwległego krańca wioski grai odpowiedział inny dźwięk. Ludzki głos.
– Argusi zaatakowali stado!
Dwie graje jednego dnia, pomyślała z przerażeniem Sancha. Dwa nieszczęścia.