– Nie drwij ze mnie. Nie zasłużyłam sobie na to.
– To prawda, nie zasłużyłaś sobie – rzekł łagodniej. – Nikt z nas sobie nie zasłużył na to, co się wydarzyło, jednak rzeczy dzieją się tak czy owak. Jeśli dalej będziemy zwlekać, jutro znów spotkamy się przy l'Albero del Miracolo. Tyle że tym razem ja będę przybity do niego żelaznymi ćwiekami.
– Kto miałby to zrobić?
– Ojciec Barnabo. – W głosie chłopca znów pojawiły się szydercze nuty. – Nasi sąsiedzi. Cała wioska pospołu.
– Nie…
– Sancho – przerwał jej – trzy łodzie nie powróciły zeszłej nocy z morza. Stada przetrzebili argusi, a na polach rozrastają się dafnisy. Plagi spadają na nas jedna po drugiej, bez żadnego miłosierdzia. Może Przedwieczny postanowił pokarać nasze nieprawości, ale też grzech musiał być wielki, wedle srogiej kary. Ktoś, więc musiał zawinić. Kto zaś, jeśli nie niewiasta, która dała życie potworowi, i jej obmierzły pomiot? Samym swoim istnieniem plugawią oblicze ziemi. Ale mogli przecież uczynić jeszcze więcej. Sprowadzić na nasze wody plagę syren i wskazać argusom, swoim pobratymcom, letnie pastwiska owiec. Rozumiesz teraz, dlaczego muszę uciekać? Nina urodziła gegeneesa i o świcie ojciec Barnabo zastuka do naszej chaty, żeby sprawdzić, czy matka i ja nie nosimy na sobie znaku potwora. Żadne z nas nie przetrwa tego badania. Dobrze, że chociaż Nina nie żyje… – dokończył ciszej. – Ją też by zamęczyli.
Sancha słuchała z zapartym tchem. W obejściach psy zaczynały z rzadka poszczekiwać i drób budził się po kurnikach. Wszystko było, jak co dnia i jednocześnie wszystko było osobliwie odmienione – zapach powietrza, w którym wciąż czuła metaliczne nutki krwi Niny, zarys olbrzymiego dębu, pochylającego się nad nimi niby monstrum z baśni, na koniec zaś szum drzew za palisadą, gdzie chadzają potwory. Przede wszystkim jednak chłopiec, który stał tuż obok i którego znała przez całe swoje życie, a który z uwagą wpatrywał się teraz w nią trzema błękitnymi źrenicami. Sancha nie umiała jeszcze w pełni zrozumieć tej przemiany, być może zresztą nigdy nie zdoła jej ogarnąć. Czuła się bezradna i samotna, jak nigdy wcześniej. Wiedziała, że powinna się odezwać. Pożegnać z nim. Życzyć szczęśliwej drogi. Zapytać, czy się jeszcze kiedyś zobaczą. Ale zupełnie nie wiedziała, jak to zrobić.
– Dokąd pójdziecie? – spytała w końcu.
Nic innego nie przyszło jej do głowy.
– Pewnie na wzgórza. – Bianco wzruszył ramionami. – Może argusi przyjmą nas do siebie, przecież czasami porywają ludzkie dzieci. Jeśli nie odpędzą nas od razu, jakoś nauczymy się żyć między nimi. Inaczej… – Przełknął ślinę. – Znam jaskinie za południowym cyplem. Jakoś się w nich ukryjemy.
Do zimy, pomyślała Sancha. Kiedy nadejdą mrozy i sztormy, nikt nie zdoła samotnie przetrwać na skraju morza. Szczególnie zaś staruszka i chłopiec.
Nie powiedziała jednak tego głośno. Nie powiedziała zupełnie nic, kiedy jej przyjaciel – argus – odwrócił się i ruszył przed siebie wąską dróżką pomiędzy ciemnymi domami. Stała pod l’Albero del Miracolo, coraz bardziej skostniała od porannego chłodu. Dopiero, kiedy kozioł Bel przytruchtał pod dąb, wtuliła twarz w jego śmierdzące, skołtunione futro i rozpłakała się. Zwierzak stał cierpliwie, ocierając się o nią ciepłym, kosmatym bokiem, póki ptaki nad nimi, w konarach dębu, nie zaczęły głośno krzyczeć. Wtedy bodnął ją lekko i becząc z cicha, poprowadził do domu.
Maleńkie okienka, przesłonięte rybią błoną, nie wpuszczały wiele światła, ale zaraz po przebudzeniu Sancha pojęła, że słońce stoi już wysoko. Zbyt wysoko. Matka nigdy, choćby i po nieprzespanej nocy, nie pozwalała dziewczynce wylegiwać się na sienniku. Od gnuśności kości gniją, mawiała, i duch się do grzechu skłania. Coś, więc musiało się wydarzyć. Coś niedobrego, bo w chacie nie było nikogo i nawet ogień pod piecem wygasł do cna.
Na podwórku, przy korycie, siedział bajarz i rzeźbił kozikiem w kawałku drewna. Długie strużyny opadały na ziemię, wysypaną dla porządku morskim piaskiem. Czasami jakaś kura, zwabiona obietnicą łatwego posiłku, odrywała się od stadka, które dziobało pilnie u podnóża kompostnika. Przypadała do starca, chwytała jasny wiórek w dziób, po czym, trzepocząc skrzydłami, umykała, co sił w nogach.
– Zostało trochę mleka w dzbanku – rzekł na powitanie. – I podpłomyki schowałem w garnku na piecu.
– Gdzie matka?
Podniósł na nią oczy – tęczówki były bladoniebieskie, wypełzłe od starości – lecz jego palce, zaciśnięte na trzonku nożyka, ani na chwilę nie zmyliły rytmu.
– Z innymi – odparł spokojnie.
Poczuła, jak coś dławiącego narasta jej w gardle.
– Na przystani – wyjaśnił bajarz. – Chłopcy wrócili.
– Ucisk zelżał. Zaczerpnęła głęboko powietrza.
– Znaleźli syreny?
Przypomniał się jej gulgodiwy śmiech potworów, a także ich leniwe igraszki w zatoce, na lewym brzegu strumienia, i nie była całkiem pewna, jaką odpowiedz wolałaby usłyszeć. Bo jednocześnie była niemal pewna, że udane polowanie nastawi przychylniej ojca Barnaba i przynajmniej na jakiś czas odwiedzie go od poszukiwań Bianca.
– Tak – powiedział powoli. – Całe stado potworów. Morze było czerwone od ich krwi, tak powiadają. Ale zdołali dokonać czegoś więcej. Pojmali na otwartym morzu syrenę i przywieźli ją ze sobą. Żywą.
– Jakim sposobem? – zdumiała się. – Przecież jej głos…
Nigdy wcześniej nie zdarzyło się nic podobnego – ani w historiach bajarza, ani w legendach o wspaniałych czynach świętych. Spomiędzy wszystkich potworów syreny były najbardziej niezwykłe i najbardziej płochliwe. A także najgroźniejsze. Czasami, przy odrobinie szczęścia, można je było przydybać i zabić. Ale nie pochwycić.
– Ponoć ogłuszyli ją na początku bosakiem. – Bajarz mówił zupełnie zwyczajnie, nie czyniąc nic, by zmienić tę niezwykłą przecież wyprawę w cudowną, baśniową opowieść. – Potem skrępowali ją linami i wepchnęli w usta szmaty, aby nie przywołała huraganu ani żadnego ze swych pobratymców.
– Co zamierzają z nią zrobić?
– Na razie ojciec Barnabo nakazał zbudować dla niej szopę w przystani, nieopodal świątyni. Poświęcił już grunt, żeby żaden potwór nie zakradł się nocą i nie pomógł syrenie w ucieczce. Teraz razem z innymi kończy ciosać kołki na ostrokoły i płoty, co się je wokół postawi. Syrenę zamknęli w koszu, bo dafnisy wciąż się krzewią na polach i brakło czasu na widowiska. Ale po pracy będzie nagroda. Mnich kazał zarżnąć wieprzka i wytoczyć beczułkę czerwonego wina. Powiada, że trzeba uczcić to cudowne wydarzenie.
Istotnie, było prawdziwym cudem, że ojciec Barnabo postanowił rozstać się z jednym ze swoich wieprzy, a okazja do zabawy nie trafiała się ostatnio w osadzie zbyt często. Jednak Sancha jakoś się nie ucieszyła. Obserwowała białe, poskręcane strużyny, które wciąż opadały spomiędzy palców bajarza, z dziwną pewnością, że starzec coś ukrywa. Coś, co bezpowrotnie zgasi jej radość.
– Dlaczego nie poszedłeś z innymi?
– Widywałem już syreny – padła szorstka odpowiedź. – Niekoniecznie na postronku i pobite tak, że mięso odchodzi im od kości. Poza tym… – Odłożył nóż i przekrzywiwszy głowę, przyjrzał się swojemu dziełu, maleńkiej figurce chłopca z uniesionymi wysoko rękami. – Poza tym wieśniacy pochwycili nie tylko syrenę.
Bianco wisiał na l’Albero del Miracolo, przybity do pnia wielkimi żelaznymi ćwiekami. Głowa opadła mu nisko, ale kiedy powiew wiatru odgarnął włosy, Sancha spostrzegła, że jego trzecie oko, oko argusa, wypalono rozżarzonym żelazem. Po policzku wędrowała wielka mucha o błękitnym odwłoku.
Kiedy podeszli bliżej, Carisio, którego postawiono na straży truchła, rzucił krótkie spojrzenie starcowi i dziewczynce, po czym przyzwalająco skinął głową i znów zamarł, oparty o długą włócznię. Nie był zbyt mądry, ale oddany ojcu Barnabie jak pies. Dawno temu właśnie głos mnicha przeważył nad obawami wieśniaków, którzy lękali się głupca, jego wykrzywionej, zmarniałej ręki i nieustannie zaślinionej twarzy. Jednak ojciec Barnabo nie dopatrzył się w nim znamienia potwora i ostatecznie Carisio został w osadzie. Sancha nie próbowała nawet prosić, aby odstąpił kilka kroków i choć na moment zostawił ją samą z przyjacielem. Skoro mnich kazał Carisiowi stać na straży l’Albero del Miracolo, ten pozostanie w jego cieniu choćby do końca świata.