Bajarz nie skarcił jej jednak. Siedział w milczeniu, z głową zwieszoną na piersi. A kiedy przemówił, nie wyczuła gniewu.
– Opowiem ci historię – powiedział – o tym, skąd się wzięły dafnisy.
Właściwie wolałaby, żeby ją uderzył. Przynajmniej miałaby pewność, że usłyszał jej słowa, że miały dla niego jakiekolwiek znaczenie.
– Nie chcę… – zaprotestowała.
– Wysłuchaj mnie, dziecko – przerwał. – Może wtedy zrozumiesz. Dawno, dawno temu w odległym mieście żył mag, który nade wszystko kochał kwiaty. Jego wieża z daleka przypominała ukwiecony powietrzny ogród, a ludzie ściągali z najodleglejszych stron, aby popatrzeć na niezwykłe rośliny, które hodował. Pod wieżą płynął strumień, a z mostu nad nim zwieszały się wielkie krzaki pąkli. O zmierzchu muszle otwierały się, ukazując gapiom nóżki dzikich gęsi, które dojrzewały w pąklach niczym w jajach, a kiedy osiągnęły dojrzałość, z chlupotem spadały do wody i odpływały, gęgając donośnie. Nad brzegiem rosło też bursztynowe drzewo. Zapach żywicy zwabiał ryby aż z głębin oceanu: ocierały się z lubością o pień i wypluwały ogromne bryły ambry, która po wyschnięciu pachniała jak najkosztowniejsze piżmo.
Wiatr rzucił mu prosto w twarz kłąb duszącego dymu z ogniska, w którym dogorywały wyrwane dafnisy. Sanchy wydało się, że bladoniebieskie oczy starca zaszkliły się od łez.
– W warzywniku kwitło cudowne ziele moly, którego dotyk chronił przed mocą demonów. W ogrodzie posadzono drzewa, których liście były uczynione z czystego złota i na widok przechodnia szumiały najdziwniejsze melodie, a także motylowe krzewy – na ich gałęziach nieustannie unosiły się barwne chmury owadów, i drzewo trucizn, które kwitło tylko raz w roku, ale woń jego kwiatów zabijała każdego, kto wciągnął ją w nozdrza. Były kwiaty odzywające się ludzkim głosem, takie, których płatki mieniły się wszystkimi kolorami tęczy, i takie, których zapach oszałamiał jak wino. Cudowności, zebrane we wszystkich ogrodach świata, a także wiele roślin, których nie widziano nigdzie indziej, ponieważ mag stworzył je niepojętą sztuką, wplótł najdelikatniejsze z demonów pomiędzy zielone pędy i liście, aby odtąd radowały ludzkie oczy swoim widokiem. Na całej ziemi nie było cudowniejszego miejsca…
Dziewczynka mimowolnie skinęła głową, pochłonięta magicznym rytmem opowieści.
– Ze wszystkich stron Półwyspu przybywali do wieży posłowie, bo każdy z władców pragnął, aby mag stworzył dla niego roślinę, niepowtarzalną i jedyną w swoim rodzaju. Czarodziej chętnie spełniał te prośby, rozumiejąc, że jego sztuka zapewnia mu podziw i bezpieczeństwo, żadne, bowiem wojsko, żadne magiczne zawieruchy i nawałnice nie przekraczały granic jego ogrodu. Był szczęśliwy. Całymi dniami nie wychodził z pracowni. Mieszał gleby, kruszył wapień, dodawał glinę i próchnicę, aby ziemia była tłusta i urodzajna. Szczepił drzewka, przycinał pędy, kształtował korony drzew. A nocami zwabiał do swej wieży demony, chwytał je i pętał zaklęciami, a potem ostrożnie łączył z materią. Zmieniał je, formował w nasiona lub kwiaty i, zaklęte w obce kształty, z dumą zamykał w szklanych butlach albo zwyczajnie sadził w ogrodzie. Aż pewnego dnia…
Z drugiej strony pagórka rozległy się niewyraźne nawoływania. Sancha drgnęła, gdy rozpoznała głos ojca, ale nie, nie wykrzykiwał jej imienia. Podniesionym głosem rozprawiał o czymś z sąsiadami.
– Aż pewnego dnia – powtórzył bajarz – pilna wiadomość wywabiła go z pracowni, gdzie trudził się właśnie zamówieniem od pana najbliższej twierdzy. Obiecał stworzyć dla niego roślinę piękną i niebezpieczną jak żadna inna, która w potrzebie będzie walczyć niczym żołnierz i zabijać nieprzyjaciół. Powinna mieć chwytne pędy, aby opleść i unieruchomić wrogów, jad, co wypali im oczy i poparzy skórę, a na koniec – purpurowe kwiaty, by ich widok oczarował i zwiódł nawet tych, którzy spodziewają się podstępu. Dzieło sztuki i śmiertelna pułapka zarazem. – Pokręcił głową. -Wyzwanie godne prawdziwego mistrza.
Ostatnie dafnisy, sycząc, dopalały się w ognisku.
– Pochłonięty myślami nad doborem składników i sposobem najskuteczniejszego wykorzystania demona w roślinie mag wyszedł, zapomniawszy zamknąć za sobą drzwi. Zagadka zaprzątała go tak dalece, że nie spostrzegł swojej córeczki, która bawiła się lalkami, ukryta w okiennej wnęce. Zazwyczaj nie zwracał większej uwagi na milczące, płowowłose dziecko. Wystarczało mu, że mała nie buszuje w ogrodzie i trzyma się z daleka od pracowni. Tym razem jednak zostawił otwarte drzwi. Dziecko ześlizgnęło się z marmurowej ławeczki i popchnęło je lekko.
Wiatr coraz mocniej rozmiatał popioły. Szare płatki, wciąż w kształcie liści, unosiły się nad płomieniami.
– Wielu zastanawia się, jak wygląda człowiek pochłaniany przez demona. Czy krzyczy, miota się, jest rozrywany na strzępy? Czy płonie jak pochodnia, czy raczej gaśnie łagodnie i bez dźwięku? Czy duch otacza go jak powietrzny wir i popycha w taniec, z którego nie ma powrotu, czy może człowiek ogarnia swoją śmierć ramionami i przyciąga do piersi? Prawda jest taka, że nie ma jednej odpowiedzi. Za każdym razem jest inaczej. Dlatego mag nigdy nie dowiedział się, jak wyglądała śmierć jego córki. Odszedł zbyt daleko, by usłyszeć zarówno szelest liści, jak i przedśmiertny krzyk. Powrócił wiele godzin później. Rozpierała go niecierpliwość. Księżyc stał już wysoko na niebie, a na ścianach komnaty żarzył się seledynowy mech, lecz w jego świetle czarodziej nie dostrzegł nic nadzwyczajnego. Dopiero, kiedy podszedł do stołu, gdzie zwykł tworzyć nowe nasiona i sadzonki, ogarnął go niepokój. Poczuł zapach krwi. Mdlącą, metaliczną woń, której nie sposób pomylić z czymkolwiek innym. Ale pośrodku stołu, w wielkiej donicy z wypalanej gliny, kwitł purpurowy kwiat, piękny i niepodobny do żadnego innego, otoczony długimi, chwytnymi wiciami, które falowały i wodziły za każdym ruchem maga niczym żywe stworzenie.
Dziewczynka rozprostowała palce. Pokrwawiona szmatka, którą przewiązała rany, zaczynała już sztywnieć.
– Mag nie był głupcem i zrozumiał od razu, czym był ów nieuchwytny składnik, którego potrzebował, aby roślina stała się tym, co zamierzył. Patrzył na nią z zachwytem, niepomny na los zbłąkanego sługi lub jednego z wielu ogrodników, którzy zwykli podlewać i nawozić jego twory. Przepełniała go radość i duma, nawet wówczas, gdy chwytna wić wślizgnęła mu się w rękaw niczym małe ciekawskie zwierzątko i przyczepiła się parzydełkami do skóry. Odmotał ją delikatnie – była jeszcze bardzo młoda i zbyt słaba, by umieć się obronić – wdział rękawice z grubej skóry i zniósł roślinę na dół, gdzie wszyscy mogli ją podziwiać. Jednak zamiast wysłanników księcia spotkał w ogrodzie własną żonę, która na próżno wykrzykiwała pomiędzy drzewami imię ich córki. Dafne.
Sancha skuliła się, choć przeczuwała już wcześniej kres tej opowieści. Ale w żaden sposób nie umiała dostrzec cienia nieznajomej dziewczynki w purpurowych kwiatach dafnisów. Nie potrafiła się nawet nad nią litować. Kraina czarodziejów była zbyt daleko -a może istniała jedynie w baśniach wędrownego starca.
– Kiedy roślina usłyszała swoje imię, wygięła się w rękach ojca i wydała dźwięk. Wrzask był odrażający i zarazem pełen rozpaczy. Wtedy mag w pełni pojął, co się wydarzyło. Długo trwało, zanim zdołał napoić małżonkę odurzającym wywarem i sam zapadł w płytki, pełen żalu i goryczy sen. Nie mieli więcej dzieci, bo krew czarodziejów nie pleni się łatwo, zawsze gotowa rozsadzić naczynie, w którym ją zamknięto. Dlatego żona maga opuściła cicho nocą komnatę i ruszyła przez pustą wieżę do pracowni, by wśród czerwonych liści dafnisa odszukać zagubioną córkę. Nie zdołała jednak odnaleźć nic, prócz potwora. Nic więcej nie pozostało już do odnalezienia. A dafnis był młody i łapczywy, spragniony pożywienia. Dokładnie taki, jakim go uczyniono. Kobieta podeszła bliżej, pochyliła się nad nim, a purpurowe wici oplotły jej szyję i zacisnęły się mocno. Kiedy rankiem mag zawędrował do pracowni, nie pozostało po niej ani śladu. Dafnis pochłonął wszystko – krew, mięso, skórę, kości – i przetworzył w kiście szkarłatnych kwiatów.