Skinęła głową. Tę część rozumiała bardzo dobrze. Widziała kiedyś owcę, która, uciekając przed psami, zapędziła się nieopatrznie w kępę potworów.
– W tamtych czasach niewielu mogło równać się z potęgą maga, był przy tym człowiekiem wyniosłym i nie wybaczał łatwo zniewag. Wiedział, że nikt nie ośmieli się wypominać mu śmierci żony i dziecka. Ostatecznie stworzył cud, jakiego nigdy wcześniej nie oglądano na Półwyspie, żyjącą roślinę-bestię, a obie, matka i córka, należały do niego, podobnie jak drzewa w ogrodzie i kwiaty wiszących ogrodów wokół wieży. Ale mag był też człowiekiem dumnym i naprawdę kochał swoją żonę. Tego samego dnia, o brzasku, podłożył ogień pod wieżę i wyrzekł się wszelkiej magii. Ostatecznie i nieodwołalnie. Ponieważ jednak nie ufał sobie wystarczająco, uwalniał kolejno demony, spętane w cudach jego ogrodu, a na koniec rzucił ostatnie zaklęcie, które wymazało z jego umysłu całą przeklętą wiedzę czarodziejów. Do ostatniego źdźbła, do najdrobniejszej kruszyny. Potem ruszył przed siebie, na oślep, byle dalej. Nie spostrzegł osłoniętych błoną nasion dafnisa, które uniosły się znad pogorzeliska. Oto cała historia. Zamilkł, wyczerpany. Ognisko również ledwie się tliło.
– Czy naprawdę tak było?
– Skąd mam wiedzieć? – żachnął się bajarz. – Pamiętaj, ja tylko snuję historie.
– Ale gdybyś chciał – nalegała – gdybyś bardzo pragnął, mógłbyś mi powiedzieć, jak naprawdę było?
Starzec nastroszył brwi.
– Kiedy wiele lat temu po raz pierwszy zawitałem do waszej osady, wieśniacy zaprowadzili mnie prosto do ojca Barnaba. Zapytał mnie wtedy, czym się trudnię. Opowiadam historie, odparłem. Nic więcej? – spytał mnich. Nic więcej, odrzekłem. Niech, więc tak będzie, powiedział. Świat jest pełen złamanych obietnic, dziecko. Lecz spośród wszystkich innych tę chciałbym zachować nienaruszoną. Jestem jak pusty dzban. Przemierzam świat, niosąc w sobie cudze opowieści. Nic więcej. Już nie.
Uroczystość rozpoczęła się po zmierzchu. Na placu rozwieszono lampiony z wydrążonych tykw i błon nasiennych dafnisów. Nocna bryza kołysała nimi delikatnie i szkarłatne błyski pełgały po twarzach świętych, których posągi zdobiły portyk przybytku. Ojciec Barnabo, jak przyobiecał, nakazał wytoczyć z loszku beczułkę wina i zarżnąć wieprzka, a zasobniejsi wieśniacy dorzucili kilka koźląt. Stary Alessandro przygrywał na dudach. Bekliwy dźwięk niósł się daleko po zatoce, wieszcząc zwycięstwo nad potworami, a dziewczęta i chłopcy tańczyli pospołu wokół wielkiego ogniska, co nie zdarzało się często w osadzie. Tym razem mnich widać postanowił przymknąć oko na bezwstyd młodych. Siedział na pustej beczce, popijał niemieszane wino i uśmiechał się łaskawie.
Kiedy nie było już więcej powodów, aby zwłóczyć w winnicy, Sancha – choć z oporem – pozwoliła się bajarzowi zaprowadzić do ognia. Matka wybiegła im na spotkanie, a jej krok, zwykle nierówny, stał się dziwnie płynny i rozkołysany. Wypity trunek odjął jej z tuzin lat: twarz wygładziła się, na policzki wyszły ceglaste rumieńce, oczy nabrały połysku, a spod czarnej chustki wysmyknęło się kilka kosmyków ciemnych włosów.
– Moja córeczka! – Matka przyklękła i mocno objęła Sanchę ramionami. – Moja mała dziewczynka. Mamy coś dla ciebie, maleńka. Niezwykłe, cudowne remedium, po którym staniesz się jak inne kobiety. Przejrzysz na oczy, zaczniesz krwawić, a potem urodzisz wielu silnych synów – mówiła z coraz większym przejęciem.
Sancha na darmo próbowała zrozumieć jej słowa.
– Później. Jeszcze przed świtem. Ale teraz baw się z innymi. – Matka pogłaskała policzek Sanchy. – Baw się. – Popchnęła ją lekko w stronę ognia.
Sancha posłusznie podreptała naprzód i zaraz wpadła na grupę tańczących. Czyjeś ręce pochwyciły ją mocno i pociągnęły do kręgu. Potem ktoś przystawił jej bukłak do ust i przechylił mocno, aż wino pociekło jej po brodzie szeroką strugą. Dudy beczały donośnie. Skwierczał świniak, obracany nad mniejszym ogniskiem. Ciemne sylwetki wirowały wokół ognia, a iskry unosiły się wysoko po czarnym, jesiennym niebie. Tylko dym, ciemny i tłusty, przypominał o woni palonych dafnisów i dziewczynce, która niegdyś zagubiła się w potworze.
Na szczęście wino było słodkie i mocne, niemieszane. Uderzało prosto do głowy.
Zdołała jakoś wywinąć się i cofnąć w bok, w cień. Z ulgą przysiadła na chłodnej trawie. Tuż obok niej przemknęła jakaś para: dziewczyna miała rozpuszczone warkocze i chichotała, tuląc się do boku chłopca, a on obejmował ją ciasno wpół. Znikli szybko w zaroślach.
Zewsząd dobiegały ją głosy, wyostrzone i donośne od nadmiaru trunku. Rozpoznawała tylko jednego z chłopców, który zeszłej nocy wypłynął na morze, by ścigać syreny. Siedział na stopniach do świątyni, głośno rozprawiając, jak to pośrodku odmętu zdołali odnaleźć syrenę i pochwycić ją w sieci. Słuchano go chętnie, dzień w wiosce minął, bowiem spokojnie i strach przed uwięzionym monstrum osłabł nieco. Nawet starcy, którzy rankiem przestrzegali przed zemstą potworów, teraz wstydliwie wymykali się do przystani, by popatrzeć na syrenę. Młodsi szli zupełnie otwarcie, przepijając do siebie z dzbanów i bukłaków. Napitku nie brakowało: beczułka wina z piwniczki ojca Barnaba najwyraźniej uległa cudownemu rozmnożeniu.
Wreszcie stary Alessandro ze znużeniem odłożył dudy i opadł na zydel. Tańce wygasały powoli. Młodzi rozchodzili się, przysiadali z wolna na trawie na skraju placu.
– Opowieść! – zawołał ktoś znienacka.
– Opowieść! – podchwycili inni. – Gdzie jest bajarz? Przyprowadzić bajarza!
Sancha drgnęła gwałtownie, usiłując wypatrzyć gdzieś jego wysoką sylwetkę. Nie dostrzegła go zrazu, lecz krzyki stawały się coraz bardziej natarczywe.
– Dobrze – dobiegł ją głęboki głos starca.
Wtedy go zobaczyła po drugiej stronie płomieni: nie więcej niż ciemny zarys postaci, dziwnie samotnej wśród tłumu rozradowanych wieśniaków. Uniósł dłoń, czekając, aż wszyscy się uciszą.
– Dam wam opowieść – podjął w zupełnej ciszy. – Opowieść godną uświęcić wasz dzisiejszy triumf.
Sanchy wydało się, że poprzez ogień spogląda prosto ku niej.
– Dawno, dawno temu był sobie pałac na wysokiej górze nad brzegiem cieśniny, która była błękitna jak niebo i sięgała samego dna świata. W pałacu mieszkała żona potężnego księcia. Jej pan nieustannie wojował z sąsiadami, często była, więc samotna. W pogodne noce kładła się na szczycie wieży i długo patrzyła w niebo, choć mądrzy ludzie przestrzegali ją, że ten, kto zbyt wysoko podnosi wzrok, rychło ściągnie na siebie nieszczęście. Ona jednak nie wierzyła, aż wreszcie w ciemności i pustce przybliżył się ku niej demon i posiadł ją, przybrawszy postać łabędzia.
Dziewczynka sapnęła ze zgrozą na wzmiankę o przeklętym ptaku. Jak wszyscy, znała dobrze legendę o Cigno Nero dal Valle delle Fiamme, która napadła świętego Nina wraz z wielką armią demonów i walczyła z nim na moście, zwanym Pilastri del Cielo.
– Pani zachowała napaść w sekrecie. Jej małżonek powrócił niebawem i nie dowiedział się o niczym. Wkrótce uczynił ją brzemienną. Ale kiedy zległa w stosownym czasie, zamiast dziecka urodziła wielkie łabędzie jajo.
Pomiędzy wieśniakami przeszedł szmer. Oglądali wiele nowo narodzonych potworów.
– Książę wpadł we wściekłość. Przebił mieczem niewierną małżonkę, potem zaś rozpłatał jajo. Ale zatrzymał się, kiedy ze środka wśród błon i wód płodowych wypłynęły ludzkie dzieci. Dwie dziewczynki i dwóch chłopców. Czworaczki. – Przerwał i wychylił kubek wina dla zwilżenia gardła.
– Wezwano czarnoksiężnika, aby rozsądził, kto jest ich ojcem, zły duch czy książę. Jednak dzieci były podobne do siebie jak dwie krople wody, na żadnym też nie znalazł znamienia demona. Wyczuł mimo to, że coś jest nie tak, choć nie umiał powiedzieć, co by to miało być. Postanowiono, więc pozostawić je przy życiu, a w kilka miesięcy później, kiedy kolor ich oczu ustalił się i nabrał intensywności, okazało się, że dwoje z nich ma źrenice błękitne jak morze, dwoje zaś czarne jak niebo pomiędzy gwiazdami. Znów sprowadzono czarnoksiężnika, który rozstrzygnął, że w żyłach dwojga płynęła odziedziczona po ojcu magia, pozostała zaś dwójka została naznaczona przez przeklętego demona. Jako że był człowiekiem roztropnym, poradził księciu, aby co prędzej zabić pomiot demona, nim ściągnie jeszcze większe nieszczęście.